Kiedy moje wspomnienia o Jacku ukazały się w ubiegłym roku w Internecie, obok licznych pochwał i niezwykle pochlebnych opinii Czytelników pojawiły się też głosy zachęty, bym sięgnął jeszcze dalej w głąb swojej pamięci i spisywał dalej to, co tam znajdę, a w szczególności różne anegdotki i zabawne historyjki.
Spełniam więc prośbę sympatycznych Internautów i po przeszukaniu dość odległych zakamarków pamięci (niektóre wydarzenia miały miejsce ponad 30 lat temu!) przedstawiam garść luźnych wspomnień o Jacku. Można je nazwać anegdotami, pamiętając jednak, iż G.B. Shaw powiedział (podobno) kiedyś: „Anegdotą nazywamy krótkie streszczenie wydarzenia, które nigdy nie miało miejsca w życiu danej osoby”.

Jarosław Lindenberg

Kiedy moje wspomnienia o Jacku („Mój szkolny Przyjaciel„) ukazały się w ubiegłym roku w Internecie, obok licznych pochwał i niezwykle pochlebnych opinii Czytelników pojawiły się też głosy zachęty, bym sięgnął jeszcze dalej w głąb swojej pamięci i spisywał dalej to, co tam znajdę, a w szczególności różne anegdotki i zabawne historyjki.

Spełniam więc prośbę sympatycznych Internautów i po przeszukaniu dość odległych zakamarków pamięci (niektóre wydarzenia miały miejsce ponad 30 lat temu!) przedstawiam garść luźnych wspomnień o Jacku. Można je nazwać anegdotami, pamiętając jednak, iż G.B. Shaw powiedział (podobno) kiedyś: „Anegdotą nazywamy krótkie streszczenie wydarzenia, które nigdy nie miało miejsca w życiu danej osoby”.

Wiadomo, że Jacek miał świetny słuch muzyczny i w czasie liceum uczęszczał równolegle do szkoły muzycznej, gdzie uczył się gry na fortepianie. Jeśli chodzi zaś o gitarę, to nauczył się grać sam. Przypadkowo dowiedziałem się, w jaki sposób. Otóż któregoś dnia (chyba w drugiej klasie) postanowił nauczyć także mnie gry na tym instrumencie. Wetknął mi do ręki swoją gitarę, ułożył palce na strunach i zaczął uczyć podstawowych chwytów. Niewiele z tego wyszło, bo byłem dość opornym uczniem i rzuciłem w pewnym momencie żartobliwie, że chyba kupię sobie samouczek pt. „Jak Hania na gitarze grać się nauczyła” (był wówczas w księgarniach muzycznych taki podręcznik, autentycznie). Jacek żachnął się z lekka:
– Co chcesz? To jest bardzo dobry podręcznik. Sam się z niego uczyłem.

Napisałem we Wspomnieniach, że czasem w balladach Jacka prawda artystyczna wygrywała z prawdą faktów. W związku z tym przypomina mi się pewna anegdotka. W trzeciej klasie Jacek przetłumaczył (i wykonywał) taką balladę amerykańską w stylu country pt. „Don`t take your gun to town”, co po polsku brzmiało: „Zostaw w domu broń”. Była to historia chłopaka z farmy, imieniem Joe, który po raz pierwszy samodzielnie jedzie do miasteczka i – wbrew prośbom matki – zabiera rewolwer. Po czym w knajpie zostaje sprowokowany, sięga po broń i – oczywiście – ginie. Końcówka ballady w tłumaczeniu Jacka brzmiała:

Ktoś rzekł: „Po księdza dzwoń!”
I wrócił echem matki głos:
„Joe, zostaw w domu broń”

Kiedy usłyszałem tę balladę, coś mi nie pasowało. Nie wyglądało na to, by na Dzikim Zachodzie były telefony.
– Jak to: dzwoń? – zapytałem Jacka – Czym niby miał ktoś dzwonić po księdza?.
– No, co ty? – oburzył się Jacek – Przecież telefon wynaleziono w roku 1865, a strzelaniny na ulicach miasteczek Zachodu miały miejsce jeszcze na początku XX wieku!
Sprawdziłem wieczorem w encyklopedii: telefon G. Bell wynalazł w roku 1876. Spytałem więc następnego dnia w szkole:
– Słuchaj, Jacuś: to, kiedy – według ciebie – wynaleziono telefon?
– W 1889 – odpowiedział bez zająknienia.
Po prostu zawsze lubił mieć rację. I z perspektywy czasu nie przypominam sobie, by kiedykolwiek przyznał się do błędu.

Podobna historia, ale już niezwiązana z piosenką wydarzyła się w trzeciej klasie. Mieliśmy co tydzień tzw. godziny wychowawcze i nasza ówczesna wychowawczyni, pani Barbara Maczulewicz (anglistka) postanowiła, że na każdą lekcję dwie osoby przygotują „prasówkę”, czyli przegląd najważniejszych wydarzeń z całego tygodnia, opracowany na podstawie mediów. Któregoś razu ten obowiązek wypadł na mnie i na Jacka. Oczywiście, nie za bardzo chciało nam się tracić czas na takie głupoty (lektura gazet w komunistycznej rzeczywistości była jednak męką), ale w przeddzień siedliśmy sobie razem na chwilę i coś tam wspólnie wypociliśmy. Następnego dnia przed „godziną wychowawczą” przejrzeliśmy nasze notatki i ustaliliśmy, że będziemy mówić na zmianę: wiadomości krajowe, międzynarodowe, polityczne, gospodarcze, kulturalne. Przypomnieliśmy też sobie, że poprzedniego dnia w dzienniku telewizyjnym była informacja o przyznaniu dorocznej nagrody Nobla w dziedzinie biologii, czy też chemii dwóm uczonym ze Szwecji. Ale żaden z nas nie pamiętał ich nazwisk, więc machnęliśmy ręką. Lekcja zaczęła się od „prasówki”. Każdy z nas wyrecytował swoje, po czym Jacek powiedział z absolutną pewnością siebie:
– I wiadomość z ostatniej chwili: w dziedzinie biologii nagrodę Nobla otrzymało wczoraj dwóch Szwedów – profesor Lundkvist i profesor Borg.
Nie pamiętam, czy tak brzmiały rzeczywiście nazwiska, które Jacek wymienił. Dowcip polegał na tym, że w tym samym czasie odbywały się finały mistrzostw świata w hokeju na lodzie, w których tradycyjnie uczestniczyła drużyna szwedzka, a podane przez Jacka (był zagorzałym kibicem sportowym) nazwiska, to były autentyczne nazwiska dwójki szwedzkich zawodników. Nikt jednak, łącznie z panią wychowawczynią nie zauważył tego drobnego oszustwa, poza najmłodszym naszym kolegą – Tomkiem Homą (też zagorzały kibic i przy tym geniusz matematyczny), który odwrócił się do nas, puścił „oko” i powiedział szeptem:
– Środkowy napad!

Ze sportem związana jest jeszcze jedna anegdotka, tym razem z pierwszej klasy. Było to w kwietniu 1972 r. Nasza reprezentacja w piłce nożnej rozgrywała wtedy wyjazdowy mecz eliminacyjny przed Igrzyskami Olimpijskimi z Bułgarią. Mimo początkowej przewagi (do przerwy 1:0) mecz przegraliśmy ostateczne 1:3, głównie z powodu wyjątkowej stronniczości rumuńskiego sędziego Padureanu (komentujący transmisję Jan Ciszewski wymawiał: Paduranu). Decyzje sędziego: karny przeciwko Polakom, czerwona kartka dla kapitana naszej drużyny W. Lubańskiego, nieuznanie bramki J. Banasia, czy uznanie bułgarskiego gola z pozycji „na spalonym” – wzburzyły całą widownię w kraju. Następnego dnia na lekcji języka rosyjskiego Jacek narysował komentarz do meczu: jakiś podejrzany typ wręcza drugiemu worek pieniędzy, mówiąc: „To na początek, a za każdy gol na naszą korzyść – drugie tyle”. Drugi typ odpowiada: „Da się zrobić, jakem Paduranu!”.
Kartka krążyła po klasie, wzbudzając radość kolegów i w pewnym momencie nasza rusycystka, pani Ewa Gierych (młoda, ładna i bardzo miła, choć niezwykle wymagająca) zorientowała się w sytuacji i zabrała kartkę.
– Kto to narysował? – spytała.
Jacek przyznał się od razu. Myślałem, że zostanie skarcony za spowodowanie zamieszania na lekcji, ale pani Gierych tylko uśmiechnęła się i powiedziała:
– Masz rację. Ja też byłam wściekła, jak oglądałam tę transmisję.

A propos rysowania na lekcji: To było w czwartej klasie. Lekcja polskiego, powtórzenie całego materiału przed maturą. Jacek – finalista olimpiady, zwolniony z matury i egzaminu wstępnego na polonistykę, „wyłączył się” zupełnie. Pochłonięty pasją twórczą, rysował jakąś scenkę w brudnopisie. W pewnym momencie nasza polonistka, pani B. Kryda rzuciła pytanie o Franciszka Karpińskiego (tego od „Laury i Filona”). Siedząca za Jackiem Małgosia B., brunetka, ale reprezentująca poziom inteligencji blondynki z dowcipów (miała przezwisko: „Robaczkowa” od: „inteligencja robaczkowa”) zapytała jękliwym półgłosem, przeciągając samogłoski:
– Jaceeek, kiedy żył Karpiński?
Jacek, który normalnie bardzo chętnie podpowiadał, a nawet dyktował (lub pisał) niektórym koleżankom i kolegom wypracowania, tym razem zły, że wybija się go z transu twórczego, rzucił przez zęby, nie podnosząc głowy znad kartki:
– W średniowieczu!
I za chwilę usłyszeliśmy z tyłu zdziwiony głos Małgosi:
– Karpiński żył w średniowieczu?
Wszyscy siedzący w pobliżu wybuchnęli śmiechem.

Kilka razy Jacek opowiadał mi o swoim koledze z podwórka, z którym grywał w piłkę nożną, a później – w czasach studenckich – występował na scenie. Nazywał się on Piotr Gierak. W tym czasie I sekretarzem KC PZPR był Edward Gierek. W wersji Jacka brzmiało to tak:
– Namawiam Piotrka, żeby – jak będzie dorosły – wstąpił do partii i zrobił tam karierę. Następnie, kiedy już zostanie wyższym dygnitarzem, powinien przeprowadzić wewnętrzny zamach stanu i przejąć stanowisko I sekretarza. Wtedy na pierwszych stronach gazet ukażą się tytuły: „Gierak obalił Gierka!”

Kiedyś, już na studiach odwiedziłem Jacka u rodziców na Wiejskiej. Pochłonięty był właśnie pisaniem ballady o czasach feudalnych. Wziął gitarę do ręki i zaśpiewał na wesołą melodię:
Tak bogaci są magnaci,
Że się wszystko im opłaci.
Chłopi śmierdzą, praw żądają.
Sądy chętnie ich ścigają.
Ballada kończyła się słowami:
Czas zakonu jezuitów,
Miękkich reguł, twardych chwytów.
– Czy można powiedzieć, że jezuici mieli miękkie reguły? – zafrasował się nagle.
– Chyba nie – odpowiedziałem – Wydaje mi się, że odwrotnie: mieli twarde reguły, bo przecież oprócz ubóstwa, posłuszeństwa i czystości ślubowali też bezwzględne posłuszeństwo papieżowi, no i zachowywali półwojskową dyscyplinę.
– No tak – zgodził się Jacek – Jeszcze pomyślę. Nigdy tej ballady nie słyszałem w jego wykonaniu, więc chyba pozostała na zawsze w rękopisie.

W czasie innych odwiedzin, zastałem u Jacka grupkę osób (prowadził już wtedy bardzo ożywione życie towarzyskie). Nie to jednak było czymś niezwykłym, lecz piesek, szczeniak, chyba mieszaniec, który się pojawił. Ten nowy kaprys Jacka trochę mnie zaskoczył, bo nigdy wcześniej się nie objawiał miłości do zwierząt. Zdaje się, że to ówczesna dziewczyna Jacka, Kasia, bardzo chciała mieć psa, a ponieważ nie mogła go trzymać u siebie (sprzeciw rodziców), szczeniak trafił do Jacka. Jacek bawił się z nim przez chwilę, pokazując, co piesek już umie, a w końcu wziął do ręki gitarę i powiedział:
– Teraz pokażę wam sztuczkę.
Następnie zagrał kilka akordów i patrząc pieskowi w oczy, zaśpiewał: „A król bez królestwa chodził na spacery…”, podkreślając słowo „spacery”. Na ten dźwięk szczeniak podniósł głowę, zastrzygł uszami i zamerdał radośnie ogonkiem.
– Widzicie: rozumie słowo „spacer” – cieszył się Jacek.
Niestety, scena z psem skończyła się dość przykro. Jacek nie wyszedł z nim na spacer, a szczeniak – jak to szczeniak – w końcu zrobił rzadką kupkę na podłogę.
– Przepraszam was – powiedział Jacek – Muszę teraz go uczulić na zapach.
Po czym złapał psa za kark, wepchnął mu nos w odchody i zaczął go bić. Szczeniak piszczał. Wszystkim zrobiło się przykro, a mnie szczególnie nieprzyjemnie dotknęło to, że Jacek bił nieszczęsnego psiaka z jakąś dziwną, zimną zaciętością na twarzy. Pomyślałem, że od tej strony jeszcze nigdy nie poznałem mojego przyjaciela.
– Wiesz, Jacek – powiedziałem – to nie jest metoda. Czytałem w pewnym poradniku dla posiadaczy psów (co było zresztą prawdą), że pewien właściciel robił to samo: kiedy tylko pies narobił na podłogę, wsadzał jego nos w odchody i go bił. W efekcie pies nadal załatwiał się w mieszkaniu, ale za każdym razem, kiedy skończył…
– …wsadzał pysk w kupę – domyślił się Jacek – Może to i racja- zreflektował się.

Kiedy okazało się, że pies nie jest jednak żywą zabawką i wymaga dużo starań i odpowiedzialności, Jacek komuś go oddał. W jakiś czas potem na pocieszenie kupił Kasi dużego pluszaka. Nie był to jednak pies, lecz – jak pamiętam – małpka. Kiedyś Kasia pokazała mi ją z dumą, nosząc pluszaka na rękach.
– To jest dziecko Jacka i moje – powiedziała z czułością.
Przyjrzałem się pluszakowi z uwagą.
– No, wykapany tatuś – zauważyłem.

Jak pisałem we Wspomnieniach, kiedy byłem ambasadorem na Łotwie, (wczesną wiosną roku 1995) Jacek przyjechał tam z koncertami dla Polonii. Mieszkał parę dni u mnie. Od razu po przyjeździe zauważył w salonie moje zdjęcia z Papieżem (Jan Paweł II odwiedził Łotwę dwa lata wcześniej; jako ambasador RP miałem okazję kilkakrotnie zamienić z Nim parę słów i wtedy fotograf zrobił ładne zdjęcia, które – oprawione – zdobiły ściany w rezydencji). Jacek przetarł okulary, udał, że dokładnie przygląda się fotografiom i zapytał z ciekawością:

– Kto to jest ten gość ubrany na biało, który stoi obok Jarka Lindenberga?

Jarosław Lindenberg

Gorące podziękowania dla Jarosława Lindenberga za podzielenie się swoimi wspomnieniami i zdjęciami oraz bardzo przejmującą korepondecję.