(szkic do poematu dygresyjnego)

Koniec świata jest bliżej niż się wszystkim wydaje,
Koniec świata to wzgórze, za nim nie ma już nic,
A po wzgórzu kursują żółto brzmiące tramwaje
Na odcinku Bay View-Chinatown-hotel Ritz.

Tu się nikt nie przejmuje, na urwisku półkuli,
Sinodalą władaną wodoniebnie przez chłód.
Byle się nie zapuszczać w nieobecność tych ulic,
Co brnąc dalej na Zachód wypadają na Wschód.

Połamany Słowianin z Kraju Nadwiślańskiego,
Co Archangielsk i Moskwę i paryski zna styl –
Obleciałem pół globu, by z litewskim kolegą
Stać we Frisco na wzgórzu, co się zwie Russian Hill.

Nieobyty z przestrzenią wzrok wytężam bałtycki,
Czy to prawda co piszą w przewodniku dla mas,
Że już tylko spragnione silnych wrażeń turystki
Odwiedzają ponure gmachy cel Alcatraz[1].

Wszak pamiętam, a pamięć dosyć świeżą mam z rana,
Że ameryki kwiat sam kiedyś w murach tych gnił,
Że Lee Marvin tu siedział, zanim zabił Reagana[2],
O cyprysach Sycylii Al Capone tu śnił[3].

My lubimy historie o zachłannych więzieniach,
Ale wiele turystek jeszcze dotknie tych ścian,
Nim muzeum „Łubianka” odwiedzimy bez drżenia,
Nim obiektem wycieczek stanie się Magadan.

Może mniej malownicze są wspomniane obiekty,
Ale jakich tam więźniów im rzucano na żer!
Tuchaczewski, Bucharin, i Jagody kolektyw,[4]
Żywe dzieje narodu oraz KPZR.[5]

Kto ciekawy – niech zwiedza. Póki się nie przekonam,
Kim jest szatniarz, sprzątaczka, przewodnicy i stróż –
Nie dam tam się zaciągnąć jako nowy eksponat.
I bez cudzej pomocy zetrę z oczu swych kurz.

***

Prosta droga z więzienia do wolności Bram Złotych –
Trzeba tylko od szczęścia i konsula mieć glejt;
Jeszcze wczoraj społeczno-przymusowe roboty,
A już dzisiaj przede mną Rudy Łuk Golden Gate.[6]

Oto brama otwarta Ziemi, Wody i Nieba,
Której znakiem magicznym Człowiek, Ryba i Ptak.
Po niej, co dzień o zmierzchu, mknie ognisty wóz Feba,
Nim w ocean… Tu wątek ktoś mi przerwał swym „fuck!”[7]

Zniknął z myśli w tej chwili mój litewski Wergili,
Więc zacząłem układać w duszy swej auto-tren,
Kiedy z cienia się wolno zwykły murzyn wychylił
I błyskając zębami rzekł przyjaźnie – Hey, man.[8]

Wypaliliśmy jointa i gdy zmierzch już zapadał[9]
On powiada niedbale – What about Chinatown?[10]
Tak się moja zaczęła nocna z nim eskapada,
A choć czarną miał skórę, to nazywał się Brown.

Pasażami zaułków nocnych świateł toccata
Sama sobie do taktu przygrywając mknie w mrok,
A my za nią po lśniących trotuarach klawiatur
I wybija kontrapunkt nieomylny nasz krok.

Murzyn, jak to murzyni: każdy krok to synkopa.
Ja – tym bardziej klasyczny pod obcasem mam rytm.
On co raz się potyka, już zwichniętą ma stopę,
Ale dalej kuśtyka i do rytmu klnie – Shit![11]

Więc że cody potrzebę dominantą przejrzystą
Moich kiszek piszczałki zwiastowały co sił –
Błyskotliwą kadencją kończąc presto con Frisco
Biorę Browna do baru, co po drodze nam był.

Trzeba rzec, że nam wyszło largo spirituoso
Billy gra na tequili, na gimletach gram ja.[12]
Z uwielbieniem i zgrozą stawia tłum wirtuozom,
Noc głęboka, a duet nieśmiertelny nasz trwa!

W jakiś czas potem trio się zrobiło z duetu:
Gość bez słów podjął temat, by przepłukać swój spleen.
A że mi dorównywał w sztuce gry na gimletach,
Bez urazy i żalu ja przeszedłem na gin.

O tryumfalnym finale długo tłum będzie bajał,
Jak już z kolan potrójną mistrzów trzech wznosi kiść.
Po czym gość nam powiada, że nazywa się Hyatt[13]
I na dalszą wędrówkę razem z nami chce iść.

Noc styczniowa w pasażach, jakby pisał ją Skriabin,
Pnie się w blaskach ku chmurom czarnym jak Browna twarz.
Rzekłbyś – wielka wyprzedaż jakubowych to drabin!
– A to tylko drapacze, co je Hyatt ma nasz.

Więc idziemy we trójkę śladem trzech sinusoid,[14]
Potrącamy pojazdy, nie obchodzi nas nikt,
Mówi Hyatt, że z nami się niczego nie boi
I że w związku z tym przejdzie nawet po Lombard Street.

Na ulicy tej nie ma domów gry ni lombardów
I nie na niej królują kokaina i hasz,
Ale jednym z największych przejście nią jest hazardów,
Zwłaszcza gdy się znajdujesz w takim stanie jak nasz.

Sam architekt w pijanym chyba tworzył ją widzie,
Gdy po siódmym koniaku jął szkicować jej kształt.
Ale patrzcie, jak Hyatt bez wahania w nią idzie
I na cały głos drze się – What’s worry about?[15]

Każdy musi we Frisco tę ulicę obstrykać,
Każdy musi nią przejść się, choćby paść miał na pysk.
Na tym również sekrecie wspiera się Ameryka,
Że z pijackich fantazji umie też ciągnąć zysk.

***

Gdy już wszystkim się jakoś dotrzeć na dół udało
Śpiewającym na głosy „Sometimes up, sometimes down”,[16]
Chcąc pokrzepić potrójną duszę, wolę i ciało
Wyruszyliśmy w górę żółtych lamp Chinatown.

W Chinatown życie wre, choć jest czwarta nad ranem.
Jarzą się parapety, zieją smoki co róg.
Skośne oczy, twarz żółta, rączki w kaftan schowane,
To miejscowy, więc Chińczyk, czyli Chink albo Gook.[17]

Na wystawach marynat i przysmaków bez liku,
Jakby żywił tu w nocy armię swą Dżyngis-chan.
Rzekłbyś – wiszą tysiące uwędzonych Chińczyków,
W orgii przypraw, na hakach przytwierdzonych do ścian.

Jemy zupę z rekina (efekt mego pomysłu,
Że przywróci nam trzeźwość i przedłuży nam fun[18]),
Gdy w pogoni za Chinksem wpada na nas Clint Eastwood,
Co tej nocy był Harrym i się zwał Calaghan.[19]

Długo nie dał się prosić, siadł bez słowa przy stole
I podwójną bez lodu w grymas twarzy swej wmógł.
Po czym rzekł, że i tak gdzieś mu zginął pistolet,
Więc się z nami napije, bo go wkurwił ten Gook.

Chinksy z całej się knajpy przysuwają zbyt blisko,
Żeby wątpić, że nie chcą, by nazywać ich tak.
Czarny Brown więc powiada: Ja nie jestem rasistą,
Ale chodźmy stąd, zanim żółtki spieprzą nam smak.

Niedaleko, w podziemiach wiktoriańskich bliźniaków,
Co są tym w San Francisco, czym w Londynie West End,
Dyskotekę znał Hyatt, pełną fajnych kociaków,
Które, jak nam powiadał właśnie miały tam spęd.

Więc wchodzimy, a w środku… dwa tysiące pedałów
W rytm muzyki kołysze wszystkim, co tam kto ma.
I już widać, że znów się znaleźliśmy w opałach
I że Hyatt jest ciota, bo każdego tu zna.

Dodać trzeba, że Frisco jest stolicą tej plagi
I od takich widoków nie uchroni się nikt,
A u wejścia zatoki posąg stanąć ma nagi,
Co ku chwale pedałów wznosi w górę swój „prick”.[20]

Organ ten będzie wielkim księżycowym zegarem,
Co godziny rozkoszy liczy w noce bez chmur.
Słodkooki Apollo szepce do mnie za barem,
Że modelem do rzeźby ma być jego Ben Hur.

Nagle zjawia się Hyatt, w oku szczęścia ma bielmo
I przedstawia nam talię, muskuł, grzywę i brew.
Wszystko razem do kupy ponoć zowie się Helmut
I przyłącza się do nas, bo germańską ma krew.

***

Dzień nad brzegiem zatoki zastał nas – z lekka zmiętych;
Brown się Grey zwać powinien, Harry spity, aż strach,
Tylko Hyatt radosny, przez Helmuta objęty,
Palcem kłując powietrze mówi: This is my yacht!

Był to wprawdzie holownik należący do straży,
Lecz nazywał się „Aries”, Baran zaś – to nasz znak.
A że Hyatt ma wszystko, o czym zechce zamarzyć,
Więc „Baranem” barany wyruszają na szlak.

W Clinta klątwy wsłuchany, gdy się męczy z silnikiem,
W braku cięższych zatrudnień uzbroiłem się w ster.
Helmut rzyga przez burtę, Hyatt wzmacnia się łykiem,
Bo Brown znalazł w kokpicie skrzynkę whisky i ser.

Mdło, faliście i łyso nas powitał Pacyfik,
Płaszczyznami względności, gdzie tu Zachód, gdzie Wschód
Ale Hyatt pijany wykrzykuje – Terrific![21]
I bourbonem wzbogaca procentowość tych wód.

Na efekty zbyt długo czekać toń nie kazała:
Szkliste wzdęły się głębie dziwny fal płodząc tłok
I na wszystkich pobliskich rafach, głazach i skałach
Stada w dupę pijanych wykroiły się fok.

Tajemnica w delirium lub w otchłani kaprysach,
Bo te foki przed nami – zastygłymi we śnie –
Po rosyjsku śpiewają, jak syreny Odysa,
O wierności dla partii, rządu i KGB.[22]

Clint na los lichy spluwa, że zginęła mu spluwa,
Brown mu flaszki podaje, z których odbił już dna…
Ruki wwierch! – nagle na to główna foka zasuwa.
Wot siegodnia naczałas´ mirowaja wojna![23]

W tejże chwili grzmotnęło! (Była właśnie dwunasta).
I po naszych rozmówcach grzybek dymu się wzniósł,
Bo rakieta, co z Ziemi zetrzeć miała pół miasta,
Miała wadę konstrukcji, co jej liczę na plus.

– Lecz następna nie chybi! – krzyczy Brown cały siny.
– Jak najdalej od miasta trzeba pryskać co sił!
Więc na moc maksymalną puszcza Harry maszyny,
Zanim radioaktywny w chmury zbierze się pył.

***

Przez lunety butelek patrzyliśmy z daleka,
Jak na mosty i miasto siny kładzie się cień.
Mówi Hyatt – Idioty pieśnią życie człowieka.[24]
Już nie słychać we Frisco tramwajowych „dzeń-dzeń”!

Na to Helmut: Skończonych nie przedłużać nam wątków!
Płyńmy śmiało przed siebie, póki jest jeszcze ser.
Może gdzieś niedaleko, w jakimś świata zakątku,
Da się żyć od początku, nicht war, mein lieber Herr?[25]

***

Cóż wam więcej powiedzieć? Ser się skończył w dni parę
I u leśnych wybrzeży „Aries” zamknął swój rejs.
Nie ma świata, lecz szumią nam redwoody prastare –
Na dni życia ostatnie – nienajgorsze to z miejsc.

Brown i Clint wyruszyli szukać wódki i kobiet,
Przy okazji, być może, zaspokoją też głód.
A znów Hyatt i Helmut zakochani są w sobie
I wbrew prawom natury nowy stworzyć chcą ród.

Owoc związku ich – mówią – szczęście światu przyniesie
I odrodzi człowieka bez przemocy i zła.
Ja – markotnie samotny spaceruję po lesie
I dla siebie samego wiersz układam co dnia.

Aż tu patrzę zdumiony… Czy mnie wzrok mój nie myli?
Mój litewski Wergili brnie na grzyby przez las!
Nic o niczym nie wiedział i rzekł tylko po chwili:
– Koniec świata? Doprawdy?
No, najwyższy był czas!

 

[1] Ciężkie więzienie stanowe na bezwodnej, należącej do Indian wyspie położonej u wyjścia Zatoki San Francisco. Obecnie muzeum więziennictwa stanu Kalifornia.

[2] W finale filmu Zabójcy (reż. Don Siegel) aktor Lee Marvin (główna rola w filmie Zbieg z Alcatraz) zabija aktora Ronalda Reagana (czarny charakter), co nie przeszkadza temu ostatniemu zostać prezydentem Stanów Zjednoczonych w jakiś czas potem.

[3] Naprawdę.

[4] Porządni bojownicy Rewolucji Październikowej (jeśli w ogóle tacy byli), którzy dla dobra Partii i spokoju Stalina przyznali, że są zdrajcami Rewolucji (patrz: „Procesy stalinowskie w latach trzydziestych” – nie istniejące hasło Wielkiej Encyklopedii Powszechnej PWN).

[5] (skrót) Komunistyczna Partia Związku Radzieckiego – organizacja tzw. „selekcji negatywnej”. Bezbłędnie odsiewa ziarno od plewy, ziarno niszcząc, a plewę ogłaszając ziarnem.

[6] Most nad wejściem do Zatoki San Francisco. Przejazd nim kosztuje dwa dolary, co stanowi o jego niższości względem Mostu Poniatowskiego, którym wprawdzie wkrótce w ogóle nie będzie można przejechać, ale za to za darmo.

[7] (ang.-gwar.) Słowo określające mechaniczną czynność rozrodczą (wulgaryzm).

[8] (ang.) Jak się masz! – używane również przez handlarzy marihuaną jako informacja, że towar jest na składzie.

[9] (ang.-gwar.) skręt (papieros ręcznie skręcony) o rozmaitej zawartości.

[10] (ang.) Co byś powiedział na Chińską Dzielnicę? – eufemistyczne zaproszenie do udziału w nocnych atrakcjach SF.

[11] (ang.-gwar) Kał. Wykrzyknik wyrażający niezadowolenie (por. fr. merde!).

[12] Cocktail składający się z dowolnej ilości wódki zmieszanej z sokiem z zielonych cytrynek i kroplą angostury (patrz: R. Chandler, Długie pożegnanie, Czytelnik).

[13] Zapewne miliarder. Hotele ochrzczone tym nazwiskiem nie należą ponoć do najtańszych.

[14] Termin fizyczny (tzn. naukowy, nie proletariacki). Po ludzku – zygzak; wyraża ponoć przebieg fali dźwiękowej, którą nie zajął się jeszcze człowiek.

[15] (ang.) Czego tu się bać?! Typowy okrzyk niezorientowanych w sytuacji międzynarodowej.

[16] (ang.) „Raz na górze, raz na dole” – wbrew pozorom bez asocjacji erotycznych. Refren murzyńskiej pieśni „Nikt nie zna moich kłopotów prócz Jezusa”. Obecnie popularnej również w innych obszarach cywilizacyjnych.

[17] (ang.-gwar.) W wolnym tłumaczeniu: „Żółtek”. Pogardliwe przezwisko tego pracowitego przedstawiciela rasy azjatyckiej.

[18] (ang.) Zabawa, dobre samopoczucie. Tu – stan przedkacowy, ale poalkoholowy. Polski odpowiednik – kokon.

[19] Nazwisko inspektora policji, bohatera cyklu filmów z Clintem Eastwoodem (aktor) w roli głównej Dirty Harry, czyli Harry Brudas; znany jest z nieskomplikowanych metod walki ze światem przestępczym. Posiada jednak swoistą wrażliwość, moralność i wysokie czoło (opinia większości Amerykanek).

[20] (ang. gwar.) Organ służący czynnościom rozrodczym (patrz: przypis 7).

[21] (ang.) Wspaniałe! Okrzyk wyrażający zachwyt. Nie należy go brać zbyt dosłownie, Amerykanie używają go co chwilę, na widok wszystkiego, czego jeszcze nie mają.

[22] (sow. skrót) Komitjet Gassudarstwiennoj Biezapastnosti – urząd charakterystyczny dla terenów podległych władzy radzieckiej, gdzie każdy prędzej czy później staje się komunistą. Czasem dobrym (martwym).

[23] (ros.) Ręce do góry!… Dziś zaczęła się wojna światowa! – okrzyk używany często przez uzbrojonych (!) Rosjan uzupełniony trawestacją fragmentu przemówienia Wiaczesława Mołotowa z okazji inauguracji działań wojsk hitlerowskich na terenach ich sowieckich sojuszników (1941).

[24] Te mniej więcej słowa wypowiedział Makbet, gdy zdał sobie sprawę, że na nic już nie może liczyć i tylko odpowiedni szlagwort może mu podreperować opinię. Hyatt, jak widać, przeglądał Szekspira.

[25] (niem.) Czyż nie tak, kochany panie? – jedyne zdanie po niemiecku, jakie znał autor poematu, zanim przeprowadził się do Monachium. (Poznał je w NRD).

Jacek Kaczmarski
Berkeley, styczeń 1984

Informacje dodatkowe

Inspiracja

brak

Jacek o

J.K. – Potem zaprosił mnie na sześć tygodni do swojego domu. Razem nagrywaliśmy taką rozbudowaną muzycznie wersję moich piosenek. Wprawdzie w sensie sukcesu artystycznego czy finansowego nic z tego nie wyszło, ale spędziłem niezapomniane dni w San Francisco i tam też poznałem Czesława Miłosza. Miłosz, pamiętam, pochwalił moje “Przejście Polaków przez Morze Czerwone” jako wiersz, bo, jak się przyznał, do muzyki nie ma ucha. Bardzo mnie to zdziwiło, bo dla mnie poezja i muzyka to jedno.
To nie była znajomość, która wywarła na mnie duży wpływ, chyba żeby wziąć pod uwagę moje półżartobliwe impresje z pobytu w Kalifornii w takim poemacie “Widzenia na temat końca świata”. To było, wzorowane na twórczości Brunona Jasieńskiego, pierwsze modernistyczne podejście do historii, w czym bardzo dobrze się czuję.
Potem napisałem niedokończony poemat “Kosmopolak”, oparty na tym samym pomyśle literackim. I pewnie to jakoś rozwinę, bo tego rodzaju ironiczna epika wydaje mi się najwłaściwszym tonem na opisanie naszych czasów.
Natomiast kolosalne znaczenie miała dla mnie znajomość z Olą Watową, którą poznałem w Paryżu. To była wspaniała staruszka, o niesłychanie żywym stosunku do ludzi, która nas – moją żonę i mnie – przygarnęła jak dzieci. Przepięknie opowiadała o Wacie i stwarzała takie poczucie ciepła, jakie mogą okazywać chyba tylko ludzie, którzy bardzo dużo przeszli. No, ale nie ma ideałów. Później okazało się, że ona bardzo pieczołowicie kreowała jednak postać swojego męża, z czym zetknął się mój wykładowca na polonistyce, a później przyjaciel, Krzysztof Rutkowski, który, po przyjeździe do Paryża, dostał od Oli pełnomocnictwa na naukowe opracowanie spuścizny po Wacie. I miał z nią szalone kłopoty, bo ona cały czas cenzurowała jego prace. Ale to nie zmienia faktu, że była to wspaniałą kobietą, niesłychanie dzielną. Moja przyjaźń z jej synem przetrwała do dzisiaj.

Opracował: lodbrok

Rękopis / Maszynopis

brak

Nuty

brak

Nagranie

brak