G.P. – A czy nie miałeś ochoty samemu przygotować program „Wysocki”, podobny do tego, jaki powstał w Teatrze Ateneum?
J.K. – Nie, bo taki program byłby dla mnie zbyt jednolity. I wiele osób mądrych, przychylnych, mówiło mi, że to po trzecim, czwartym utworze zaczyna nużyć, upodabniać się do siebie. Dlatego później, kiedy już byłem bardziej świadomy tego, co robię – starałem się jedynie inkrustować tymi mocnymi utworami całość występu. Podobnie, jak nigdy nie chciałem zrobić całego recitalu złożonego z piosenek Stanisława Staszewskiego, chociaż proponowano mi to jeszcze na Zachodzie, nawet nagranie płyty.
Ale wracając do „Epitafium…”, to z jeszcze jednego powodu był to utwór przełomowy w mojej twórczości. Otóż wraz z nim przyswoiłem formę pastiszu czy konstrukcji własnej, opartej na motywach cudzych. Okazała się być ona formą nośną, przydatną, zwłaszcza gdy mówi się o innych artystach, kiedy chce się przekazać czyjąś filozofię, stylistykę bądź sytuację egzystencjalną.
Z tego samego pnia wywodzi się też „Epitafium dla Brunona Jasieńskiego” i „Rublow” wg filmu Andrzeja Tarkowskiego; z tego samego pnia wywodzą się też piosenki „Aleksander Wat” i „Jan Kochanowski”. One pozostaną zawsze – przynajmniej dla mnie – „sztandarowymi” utworami, bo ich założeniem jest nie tyle opowiedzenie jakiejś historii, ile pokazanie świata cudzymi oczami, tzn. pokazanie wszystkich naszych dramatów, rozterek, śmiesznostek, tragedii przez pryzmat czyjejś osobowości lub czyichś losów: Wysockiego, Wata, Kochanowskiego. Wydaje się, że choć to są tak różne osobowości, łączy je jedno – próba interpretacji świata przez nich postrzeganego, co w moim ujęciu, daje możliwość dyskusji z ludźmi dawno nieżyjącymi, jakby byli obok nas.
Kilka stron dalej:
G.P. – A jak trafiłeś do Maisons-Laffitte?
J.K. – Do Maisons-Laffitte poszliśmy razem z Przemkiem Gintrowskim i Zbyszkiem Łapińskim jeszcze przed wprowadzeniem stanu wojennego. Ta wizyta skończyła się koncertem domowym dla pani Zofii Hertzowej i Jerzego Giedroycia. Był także Józef Czapski i jeszcze kilka osób z kręgu „Kultury”. To było przejmujące. Czapski był niesłychanie wzruszony; przypuszczam, że za sprawą tych odniesień historyczno-plastycznych. Potem była przeurocza kolacja, w tak kulturalnej atmosferze, jakiej dziś prawie już się nie spotyka.
Do następnego spotkania doszło gdzieś rok później. Zadzwonił do mnie redaktor Giedroyć z pytaniem, czy nie byłbym zainteresowany wydaniem u niego swoich wierszy. Oczywiście, że byłem. To była dopiero nobilitacja! Przygotowałem tomik i w 1983 roku nakładem Instytutu literackiego ukazały się „Piosenki i wiersze”. Jerzy Giedroyć pozostawił mi pełną samodzielność w wyborze tekstów, zasugerował tylko, aby przedmowę napisał Jacek Bierezin, który akurat przyjechał do Paryża z Anką Kowalską, świeżo uwolnioną z internowania.
Inna sprawa, że poezją w „Kulturze” zajmował się Herling – Grudziński, a ja go tylko raz czy dwa razy widziałem przelotnie i nigdy nie miałem z nim bliższego kontaktu, czego żałuję. Ale cały czas miałem wrażenie, że jestem trochę dzieckiem szczęścia, a trochę ubogim krewnym w tym wielkim świecie mądrych ludzi.
Poznając Leszka Kołakowskiego w Londynie czy Czesława Miłosza w Kalifornii miałem wrażenie, że los mnie wyniósł troszkę za wysoko, w miejsce., na które nie zasłużyłem, w związku z tym, paradoksalnie, byłem nadmiernie powściągliwy i nie prowokowałem jakichś głębszych rozmów.
Także przez jakiś czas utrzymywałem kontakt ze środowiskiem „Zeszytów Literackich”. Zresztą „Nasza klasa” ukazała się tam po raz pierwszy, ale potem pismo to poszło w kierunku elitarnych rozważań na tematy istotne, ważne, uniwersalne, a ja pracując już w Wolnej Europie, pozostawałem w obszarze spraw doraźnych i ten kontakt urwał się.
Jeden żal mam do nich, bo wysłałem im w 1984 roku, czyli zaraz po napisaniu, „Rublowa”. Dwa lata później zmarł Tarkowski, ale ąni nie zamieścili tego tekstu, który ja – bez fałszywej skromności – uważam za jeden z moich najlepszych. Nie dość, że go nie zamieścili, to nawet mnie nie poinformowali, że nie skorzystają z mojej propozycji, co pociągnęło za sobą fakt, że nie próbowałem nigdzie indziej opublikować tego wiersza, choć bardzo mi zależało na złożeniu hołdu swojemu ukochanemu reżyserowi.
Kilka stron dalej:
G.P. – A te najważniejsze teksty, najważniejsze twoje piosenki z tego czasu, wsparte doświadczeniami emigracyjnymi? Można do nich zaliczyć „Katyń”, „Jałtę” i „Rozbite oddziały”?
J.K. – Nie uważam ich za najważniejsze. Co do „Katynia” i „Jałty” – pewien wpływ na powstanie tych utworów miały częste kontakty z ludźmi, których II wojna światowa była historią ich własnego życia, była granicą między życiem w Polsce i poza nią. „Jałtę” napisałem po lekturze książki naszego dyrektora Marka Latyńskiego „Nie paść na kolana”, którą uważam za znakomity przykład eseistyki polityczno-historycznej. Przy czym i „Katyń”, i „Jałtę” mogłem równie dobrze napisać nie wyjeżdżając z Polski.
Za najważniejsze utwory emigracyjne uważam „Rublowa”, „Karę Barabasza” i „Zmartwychwstanie Mandelsztama”. Ten ostatni utwór powstał w dosyć nietypowy sposób. Napisałem go na początku rządów Gorbaczowa i jego pierestrojki. Miałem taki błysk energii, że w ciągu jednego dnia napisałem pięć piosenek o pierestrojce. Trzy z nich były typowo publicystyczne – „List z Moskwy”, „Czastuszki o pierestrojce” i „Rehabilitacja komunistów”. Dwie pozostałe uważam za duże swoje osiągnięcie – to właśnie „Zmartwychwstanie Mandelsztama” i „Widzenie”, bo są to utwory artystycznie zamknięte i uniwersalne.
Kilka stron dalej:
J.K. – Myślę, że poszukiwanie Boga powinno być prywatną sprawą każdego człowieka. Ja o tych poszukiwaniach dosyć szczerze piszę w swoich utworach. W sposób najbardziej przemyślany i dogłębny ująłem tę kwestię w „Rublowie”. Jednoznacznie stwierdzam w nim, że w czasach chaosu i upadku wartości jedynym wyjściem jest indywidualna droga do znalezienia spokoju w sobie i zobaczenia pewnego porządku we wszechświecie. Ale to nie jest moja myśl, tylko Tarkowskiego.