Wspomnij, Alusiu, jakeśmy byli
Na wzgórzu ponad jeziorem
Pewni wieczności, niepewni chwili
Piątego lipca wieczorem.
Na drugim brzegu wędkarz, jak ważka,
Rozsyłał kręgi po wodzie,
Nad którą słońca miedziana blaszka
W las się toczyła jak co dzień.
Nagle, na pustym już nieboskłonie
Rosną bezkresne witraże,
Jezioro płonie i niebo płonie
I w jednym stoją pożarze.
Tkwimy pośrodku ognistej tęczy
Jak rozżarzone polana…
Ciebie coś dręczy i mnie coś dręczy –
Udręka to niezrównana.
Potem w półmroku zległa dolina
W oczekiwaniu księżyca.
I resztki światła ze szklanic wina
Błyskały w naszych źrenicach.
Jam ci powoli wsuwał w usteczka
Homara grzbiet – samo zdrowie,
I potoczyła się kropeleczka,
Ale którędy – nie powiem.
Tyś mi ostrygę dała świeżutką
Jam w pasji morskość jej wsysał.
Ale doznanie trwało zbyt krótko
Żebym je zdołał opisać.
Co było potem? Oboje młodzi
A noc lipcowa gorąca…
Nieśmiało nasze zapały chłodził
Liliowy podmuch miesiąca.
Pozostał po nas pancerz homara,
Ostryg puzderka otwarte…
Co w nas zostało? Powiem ci zaraz
I nie zasłonię się żartem.
Bo po tym, cośmy wtedy przeżyli
Może jesteśmy mniej rzewni,
Już pewni siebie i pewni chwili…
Za to wieczności niepewni.
Jacek Kaczmarski
25.8.1998