(wg obrazu P. Breughla st.)
– Potykam się, więc ręce w przód, do góry twarz, w dół lecę!
O, ciemny Boże mego życia, miej mnie w swej opiece!
Nie puścić kija! Paść na wznak! Plecami na kamienie!
To tylko rów, przydrożny rów, już po przerażeniu…
– Gdzie wleczesz nas, przeklęty kpie? Gdzie jesteś głupcze ślepy?
Giń sam, jak chcesz, a nas ze sobą nie zabieraj w przepaść!
W ręku mam twego płaszcza kłąb… Chryste! I ja padam!
Z twarzy ucieka ciepło dnia! Biada nam, ginę! Biada!
– Puść kij, którym mnie ciągniesz w dół! Upadliście, Ja stoję!
Puść kij, my dalej chcemy iść! Przeklęte nogi twoje!
Nie puszcza! Ciągnie tam, gdzie garby poplątanych ciał!
Ach, gdybym oczy miał!
– Krzyk, hałas, co się dzieje tam? Bark tego co przede mną
Twardnieje pod palcami, odgłosów pełna ciemność,
Szum drzew, kroki, własny oddech, co słuchaniu wadzi…
Cóż z groźnych przeczuć? Pójdę tam, gdzie ślepiec poprowadzi!
– Z ręką na cudzych plecach iść – poniżenie i męczarnia!
Każdy z nich inną kryje myśl, w inną się stronę garnie.
Przy żarciu też – ten pierwszy syty się poczuje,
Kto szybciej zmaca gdzie jest chleb i szybciej go przeżuje!
– Ciężko na końcu iść, tłum gnojem cię obrzuci,
Lecz zawsze będę tym, który ostatni się przewróci.
O, tak jak teraz! Padam na nich, kłębią się pode mną,
A każdy swoje ciało ma i swoją w ciele ciemność!
– Cóż nam zostało, kiedy świata zabrakło dookoła?
Kije i sakwy i kapoty i palce w oczodołach!
Powiew wiatru, słońca promień na chciwe twarze brać,
Padać i wstawać, padać i wstawać, padać i wstawać, padać i wstawać…
I wstać!
Jacek Kaczmarski
1975