Trzecia trzydzieści w nocy, jadę do Brooklynu,
Mówią, że w metrze wystrzegać się trzeba Murzynów,
Lecz naprzeciw mnie siedzi taki jeden w czarnej czapce,
Rozwiązuje krzyżówkę niewidomej babce,
Jadę już piątą noc, zgęścił mi się zarost
I w jej oczach wyglądam zapewne za staro,
Lecz twarz swą widzę w szybie, jeszcze piękną
I tętnią korytarze, a może to tętno –
W świetle most wygięty, bo ziemia jest kulą,
Ale za mną bezpowrotnie zawija się w rulon,
(Obwiążę go wstążką i wyślę Joannie,
Lub innemu imieniu, Joanna brzmi ładniej)
A drugi brzeg odpływa, lecz most się wydłuża
I niebo się zagina, w zagięciu zachmurza
A w chmurach ziarna iskier powiązane w snopy,
Każdy snop jest większy od całej Europy,
Mam lęk wysokości, w gardle stygnie ślina,
A to wszystko, to tylko krzyżówka Murzyna!
I rozumiem już,
Że odpowiedź jest tuż, tuż,
Cóż?!
Tak wiernie milczałem w waszym próżnym gwarze,
I wrzask podnosiłem widząc jak milczycie.
Żyć przecież musiałem w kołchozach cmentarzy,
Więc chcę umrzeć teraz wśród wczepionych w życie.
Piłem zawsze na umór pośród abstynentów,
Nie tknąłem kieliszka wśród pijanych w barze,
Bimbałem przez tydzień, pracowałem w święto,
Pieszo nieskończone zwiedzałem garaże
Muzyki śpiących orkiestr wysłuchując w duszy,
W złocistych filharmoniach zatykałem uszy,
Rozsiewałem wiersze piórem z czarnym tuszem
Po jałowych, czarnych hektarach arkuszy,
I kochałem bezmiernie moje każde cierpienie,
Znęcałem się nad miłością, wymyślny w torturach
I do cna wyczerpany, wieszałem sumienie
Na jednym łyku konopnego sznura.
I rozumiem już,
Że odpowiedź jest tuż, tuż,
Cóż?!
To już tydzień w tym metrze, wyłączyli prąd,
Nie stajemy na stacjach, zatłoczonych przez mrok,
Murzyn się podnosi i widzę go stąd,
Przecież podczerwienią nabiega mi wzrok,
A on ręce wyciąga, od wewnątrz czerwone,
Krzyżówkę już rozwiązał i na strzępy podarł,
A za nim wstaje z miejsca babka niewidoma
I już wiem że to Ona. Nagle myśl, że szkoda,
Bo może jeszcze by warto, na przykład w Paryżu
Kupić Kurtkę i Kurwę Krnąbrną Kochać Krótko,
A tu czasu nie ma i Murzyn się zbliża
Z twarzą, jak zad koński, błyszczącą od smutku.
I rozumiem już,
Że odpowiedź jest tuż, tuż,
Cóż?!
Zawsze byłem trochę jak kaczka dziwaczka,
Więc teraz, kiedy w ogień mnie wywożą na taczkach,
Prochy moje się mylą z prochami innego
I do grobu wkładacie nie mnie, ale jego.
A mnie kwiaty znosi nieznana rodzina
Gorzko płacząc nad cieniem nie swojego syna.
I w ten sposób nareszcie zatarłem do cna
Moje nienawistne i nieszczęsne – ja.
Jacek Kaczmarski
13.5.1983
Informacje dodatkowe
Inspiracja
brak
Jacek o
brak
Rękopis / Maszynopis
brak
Nuty
brak
Nagranie
brak