(wg filmu A. Tarkowskiego)
Pijany listonosz ze świata modliszek
Przywozi mi listy i niszczy mi ciszę,
Której nie ma i tak;
Bo jest dziecko moje i sny atomowe,
I myśli, myśliwce, co są odrzutowe –
Ich huk – to dla mnie – znak.
I cóż, że podłogi są wypastowane,
Że zegar służąca nakręca co rano,
Wczorajsze umyje szkło…
Któż wie, kiedy Skrzynia się sama otworzy
Na głos – nam nieznany – ze znanych przestworzy
By rzec, że stało się – To!
Co wtedy mam robić na drewnianym ganku
Z brwią troski, w krawacie – i nad filiżanką
Z bezwzględnym fusem na dnie?
Jak dziecko ocalić? Ma chore migdałki,
Nie mogę w zagładę wszak wkroczyć – bez walki –
Nie jego bierzcie, lecz mnie!
A tu brać nikt nie chce, choć siódmych trąb brzmienia
Co chwilę mnie budzą i chęć odkupienia
Do gardła podchodzi mi.
Kochanek żony drwi kwaśnym oddechem,
Więc może odkupię ich grzech – moim grzechem –
Służąca, co szkło myje – lśni…
Jej, obcej wywnętrzyć się można naprędce
Z najgłębszych tajemnic, gdy proszą już ręce
W imieniu napiętych ud.
Poświadczy krucyfiks, stół, piec, fisharmonia,
Że to, co trzymałem przy ustach i w dłoniach
To była prośba o cud.
Więc lekarz rodziny, adwokat i żona
Oświadczą, że śnię, że zabawa skończona,
Że rozwód i wyjazd stąd…
Kochają się, jechać chcą gdzieś do Australii,
Więc rozumiecie, że muszę podpalić
Ten dom, by pojęli błąd!
Płomienie z kredensów, wykładzin i krzeseł,
Grzyb dymu, co pustym się niebem poniesie –
To wszystko, co mogę dać
By oni potrwali, zajęli się dzieckiem,
By mogli choć czas jakiś jeszcze bezpiecznie
Z życia, co warte – brać!
Ach, płacz był i krzyki i desek jęk w żarze,
Po czym mnie biali gonili lekarze –
Za lęk, za przestrogę, za ból…
– Niech spali się dom, zanim świat się wypali –
Wołałem, gdy ręce mi sprawnie wiązali
Wywiązując się z ról…
Sadziliśmy z małym gałązkę na brzegu.
Dziś musi z gałązki tej – krzywe być drzewo,
Lecz drzewo! Dla ludzi – strach!
Bo światłem to tylko – co nam prosto w oczy!
Człowiekiem – co człowiek krwi swojej utoczy –
Plus Leonardo i Bach.
Jacek Kaczmarski
11.12.1988