J.K. – Potem zaprosił mnie na sześć tygodni do swojego domu. Razem nagrywaliśmy taką rozbudowaną muzycznie wersję moich piosenek. Wprawdzie w sensie sukcesu artystycznego czy finansowego nic z tego nie wyszło, ale spędziłem niezapomniane dni w San Francisco i tam też poznałem Czesława Miłosza. Miłosz, pamiętam, pochwalił moje „Przejście Polaków przez Morze Czerwone” jako wiersz, bo, jak się przyznał, do muzyki nie ma ucha. Bardzo mnie to zdziwiło, bo dla mnie poezja i muzyka to jedno.
To nie była znajomość, która wywarła na mnie duży wpływ, chyba żeby wziąć pod uwagę moje półżartobliwe impresje z pobytu w Kalifornii w takim poemacie „Widzenia na temat końca świata”. To było, wzorowane na twórczości Brunona Jasieńskiego, pierwsze modernistyczne podejście do historii, w czym bardzo dobrze się czuję.
Potem napisałem niedokończony poemat „Kosmopolak”, oparty na tym samym pomyśle literackim. I pewnie to jakoś rozwinę, bo tego rodzaju ironiczna epika wydaje mi się najwłaściwszym tonem na opisanie naszych czasów.
Natomiast kolosalne znaczenie miała dla mnie znajomość z Olą Watową, którą poznałem w Paryżu. To była wspaniała staruszka, o niesłychanie żywym stosunku do ludzi, która nas – moją żonę i mnie – przygarnęła jak dzieci. Przepięknie opowiadała o Wacie i stwarzała takie poczucie ciepła, jakie mogą okazywać chyba tylko ludzie, którzy bardzo dużo przeszli. No, ale nie ma ideałów. Później okazało się, że ona bardzo pieczołowicie kreowała jednak postać swojego męża, z czym zetknął się mój wykładowca na polonistyce, a później przyjaciel, Krzysztof Rutkowski, który, po przyjeździe do Paryża, dostał od Oli pełnomocnictwa na naukowe opracowanie spuścizny po Wacie. I miał z nią szalone kłopoty, bo ona cały czas cenzurowała jego prace. Ale to nie zmienia faktu, że była to wspaniałą kobietą, niesłychanie dzielną. Moja przyjaźń z jej synem przetrwała do dzisiaj. w Paryżu. To była wspaniała staruszka, o niesłychanie żywym stosunku do ludzi, która nas – moją żonę i mnie – przygarnęła jak dzieci. Przepięknie opowiadała o Wacie i stwarzała takie poczucie ciepła, jakie mogą okazywać chyba tylko ludzie, którzy bardzo dużo przeszli. No, ale nie ma ideałów. Później okazało się, że ona bardzo pieczołowicie kreowała jednak postać swojego męża, z czym zetknął się mój wykładowca na polonistyce, a później przyjaciel, Krzysztof Rutkowski, który, po przyjeździe do Paryża, dostał od Oli pełnomocnictwa na naukowe opracowanie spuścizny po Wacie. I miał z nią szalone kłopoty, bo ona cały czas cenzurowała jego prace. Ale to nie zmienia faktu, że była to wspaniałą kobietą, niesłychanie dzielną. Moja przyjaźń z jej synem przetrwała do dzisiaj.
Opracował: lodbrok