Jacek Kaczmarski: „Stanął w ogniu nasz wielki dom Dym w korytarzach kręci sznury Jest głęboka naprawdę ciemna noc Z piwnic płonące uciekają szczury”.
Palacz konserwator: – W piwnicach to się akurat nie paliło. Zaczęło się na trzecim piętrze.
Biegły powołany przez prokuraturę: „Bezpośrednią przyczyną pożaru była nieszczelność przewodu kominowego, niedostrzegalna nawet dla najbardziej doświadczonego kominiarza”. Kaczmarski: Więc chwytam kraty rozgrzane do białości Twarz swoją widzę twarz w przekleństwach A obok sąsiad patrzy z ciekawością Jak płonie na nim kaftan bezpieczeństwa Pielęgniarka: – Kiedy wyszłyśmy na klatkę, od dymu ledwo było coś widać. Słyszałam krzyki zza ściany. Inna z sióstr: – Złapałam za klamkę do drzwi od jednej sal. Zgodnie z regulaminem były zamknięte. A klamka gorąca. Słyszałam, jak po drugiej stronie wyją i tarzają się z bólu po podłodze. Dymu wychodzącego ze wszystkich szpar było coraz więcej i więcej. Salowy: – Zbudowana na „na dziko” ściana dzieliła pacjentów od klatki schodowej, którą można było wyjść. Uciec przez okna też było niemożliwe. Zabite były gwoździami. Kazał tak jeden z dawniejszych dyrektorów, jak pacjent ze schizofrenią wyskoczył z drugiego piętra na kupę węgla i się na miejscu zabił. Lekarz: – W kaftanach bezpieczeństwa chorzy nie spali, ale część była przytwierdzona do łóżek pasami. To była powszechna praktyka. Ilu było tak unieruchomionych podczas pożaru, tego się nigdy nie dowiemy. Kaczmarski: Dym coraz gęstszy, obcy ktoś się wdziera A my wciśnięci w najdalszy sali kąt Tędy! – wrzeszczy – niech was jasna cholera! A my nie chcemy uciekać stąd! Strażak, dzisiaj biznesmen: – Wskoczyłem w dym. Macałem po ciemku, z zatrzymanym oddechem. Jak poczułem ciało, ciągnąłem, ale oni nie chcieli iść. Byli bezwolni, jakby sparaliżowani. Ilu wyciągnąłem, nie wiem, ale w pewnym momencie traciłem orientację. Nie wiedziałem, gdzie są drzwi, brakowało mi tchu. Na szczęście zobaczyłem w oddali światło latarek. Wybiegłem, potem zaczerpnąłem oddechu i wróciłem do sali. Szukałem pod łóżkami, stamtąd docierały jęki… Jednak płomienie były coraz większe. Zaczęły trzeszczeć futryny. Musiałem uciekać. Kaczmarski: Ci przywiązani w dymie materaców Przepowiadają życia swego słowa Nam pod nogami żarzą się posadzki Deszcz iskier czerwonych osiada na głowach Komunikat rządu: „(…) w wyniku ofiarnej pracy ludzi i sprawnie zorganizowanej akcji ratowniczej z 319 pacjentów uratowano 266(…)”. Dyrektor domu kultury: – Jeden ze starszych mieszkańców wsi opowiedział mi kiedyś dokładnie o tej „sprawnie zorganizowanej akcji”. Dzień przed Świętem Zmarłych w 1980 roku w przewiem każdym domu byli goście i mało kto był trzeźwy. Strażacy ochotnicy potykali się o węże, strumień wody ich prowadził, zdarzali się tacy, co nie pamiętali następnego dnia, że się paliło. Kaczmarski: Lecz większość śpi przez sen się uśmiecha A kto się zbudzi nie wierzy w przebudzenie Krzyk w wytłumionych salach nie zna echa Na rusztach łóżek milczy przerażenie
Lepiej będzie NN – Wrzucili zwęglone ciała do jednego dołu – mówi Andrzej Michorzewski, były dyrektor szpitala psychiatrycznego w odległym o 25 kilometrów Świeciu. Ośrodek w Górnej Grupie był filią tej placówki. – Zakopali, nawet nie postawili pomnika. W dole na szpitalnym cmentarzu zmieściło się 50 dziecięcych trumienek – ogień sprawił, że ciała dorosłych mężczyzn zmieściły się w nich. Można było zaoszczędzić na drewnie. Po pogrzebie ktoś zaproponował, by zrobić nagrobki i wyryć nazwiska ofiar. Sekretarz partii ze Świecia zabronił. Pozwolił tylko na tabliczki „NN” – nieznani. Po co zostawiać dodatkowe ślady? Zresztą spłonęli psychicznie chorzy, często bez rodzin, już wcześniej zepchnięci na margines. 12 grudnia 1980 roku, w dzień po zbiorowym pogrzebie, wszystkie ówczesne dzienniki wydrukowały oświadczenie rządu PRL: „Komisja rządowa pod przewodnictwem wicepremiera Stanisława Macha powołana do ustalenia okoliczności pożaru
Koniec klasztoru W 1923 roku do Górnej Grupy, wsi położonej na drodze z Torunia do Gdańska, przybywa pięciu misjonarzy werbistów. Odkupują od rodziny Bismarcków trzypiętrowy pałacyk. Posiadłość należy do siostry Ottona von Bismarcka. Kiedy na mapę Europy wraca Polska, majątek przejmuje Urząd Ziemski w Grudziądzu. W 1922 roku wystawia go na sprzedaż – zwyciężają księża werbiści. W noc przed przejęciem przez nich majątku ktoś podpala budynki. Nie ustalono, kto stoi za podpaleniem, ale we wsi panuje powszechne przekonanie, że była to „zemsta pruska”. Księża budują na zgliszczach nowy okazały pałac, stawiają oborę, chlewy, sadzą drzewa i krzewy- powstaje kilkuhektarowy park. Do września 1939 roku misjonarze mają tutaj swoją główną siedzibę, seminarium, gimnazjum i dom rekolekcyjny. Potem hitlerowcy umieszczają w klasztorze sztab, strzelnicę i więzienie. – Trzymali tu polską inteligencję z Pomorza – opowiada ksiądz Jan Czachorek, werbista i rektor seminarium działającego obecnie w Górnej Grupie. – w 1945 roku przejęliśmy majątek. Odbudowaliśmy klasztor. Rok później pięćdziesiątka uczniów rozpoczęło naukę, ale sielanka nie trwała zbyt długo. 2 lipca 1952 roku wczesnym rankiem na podwórzu pojawiają się ciężarówki milicji. „Tygodnik Kulturalny” z 16 kwietnia 1989 roku opublikował relację naocznego świadka tamtych wydarzeń: „(…) Do furty klasztoru podeszło dwóch mężczyzn. Nie przedstawiając się oświadczyli, że na mocy Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej w Bydgoszczy Niższe Seminarium Zakonne jako funkcjonujące bez zgody właściwych władz oświatowych ulega natychmiastowej likwidacji. Cywile uniemożliwili zakonnikom poruszanie się wewnątrz budynku, zablokowali dostęp do telefonu, obsadzili furtę, przed którą pojawili się funkcjonariusze MO i wojska”. Mundurowi walą kolbami w drzwi cel i wyciągają zaspanych braci. Kiedy już wszyscy wychodzą na dziedziniec, milicjanci ładują na ciężarówki dobytek zakonników. Do akcji przystępują robotnicy – wielkie puste sale przedzielają płytami z pilśni (będą się potem świetnie paliły) i ustawiają szpitalne łóżka – jedno przy drugim. Milicjanci wyprowadzają z ciężarówek kilkuset psychicznie chorych. „Tojest wasz nowy dom” – oznajmia dowódca akcji. Relacja z „Tygodnika”: „Ołtarze z kaplicy wyrzucono do chlewu, a na ścianie w pośpiechu przykręcono tablicę: ťSzpital psychiatryczny w Górnej Grupie powiat ŚwiecieŤ”. Tak zniknął klasztor, a powstała filia największego w Polsce szpitala psychiatrycznego.
Dzień pożaru, szósta rano Piątek, 31 października 1980 roku, świt. Powoli wstaje chłodny, chmurny dzień. Jutro Wszystkich Świętych. Kolejki mężczyzn w pomiętych piżamach ustawiają się do nieprzykrytych niczym kubłów służących za ubikację. Przez kilka minut kolejka posuwa się szybko, potem przerwa – ktoś musi wyjść na podwórze i wylać wiadro. Chorzy mieszkają na drugim i trzecim piętrze ciężkiego poklasztornego gmachu. Na każdym z pięter ten sam układ i przeznaczenie sal: jedna duża sypialnia na 50 osób (faktycznie śpi tu dużo więcej chorych) i trzy małe, w których powinno być po kilkunastu pacjentów, jest zaś przeszło 20. Łóżka ustawione jedne przy drugich, tak szczelnie, że praktycznie nie ma przejścia. Żadnych szafek, bo i tak by się nie zmieściły. Chorzy trzymają odzież w kupkach na łóżkach. Brudno. Okien nigdy się nie otwiera. Za salami sypialnymi tzw. Sala dzienna, gabinet zabiegowy, stołówka, dalej łazienka i ubikacja tylko dla personelu. Potem kuchenka i – na samym końcu – gabinet lekarski oraz pokój dla pielęgniarek. Dopiero stamtąd można wyjść na zewnątrz klatką schodową. Na parterze i pierwszym piętrze – administracja. Boczne skrzydło zajmują mieszkania personelu odgrodzone od części szpitalnej grubym murem. Z tych mieszkań też można łatwo wyjść na dziedziniec – mają własną klatkę schodową. Za czasów pobytu misjonarzy w ścianie dzielącej schody od pomieszczeń dla chorych były drzwi, potem je zamurowano. Chodziło o wytłumienie hałasu, który przeszkadzał pracownikom i ich rodzinom. – Pacjenci krzyczeli, kiedy podłączano ich pod prąd – wyjaśnia doktor Michorzewski. – Elektrowstrząsy były na porządku dziennym. Fenactil, najpopularniejszy lek usuwający bezsenność i urojenia był za drogi. A przecież ten sam efekt można osiągnąć, przystawiając do głowy dwie elektrody z napięciem 110 voltów. Ubocznym efektem takiej kuracjibył natychmiastowy atak padaczki. Pacjent rzucał się po całym gabinecie i krzyczał. – Czasem trzeba było jakiegoś chorego prądem, bo bez tego nie szło ujechać – wspomina Maks Kulaszewski, który w szpitalu przepracował kilkanaście lat jako salowy. – No, ale jakby pan inaczej uspokoił szalejącego chłopa ponad sto kilo wagi?
Dzień pożaru – przed południem Nadchodzi pora śniadania. – Ci bardziej chorzy jedli śniadanie w łóżkach, ci mniej upośledzeni w stołówce – mówi Kulaszewski, dziś 80-letni staruszek. – Najczęściej jedli zacierki na mleku, do tego chleb, margaryna, zdarzała się kiełbasa albo żółty ser. Nigdy nie brakowało marmolady, ją mogli jeść do woli. Po śniadaniu sprawniejsi szli do pracy, mniej sprawni – do sali dziennej. – Jak była ładna pogoda, siedzieli w parku – opowiada były salowy. – Jak padało, to w sali dziennej grali sobie w szachy, warcaby i karty. Jak coś akurat dawali w telewizji ciekawego, to oglądali, ale rzadko. Ci mniej chorzy pracowali u gospodarzy w okolicy. Mój ojciec miał jednego. W polu robił nim od świtu do zmroku. To nie było tak całkiem w porządku, to wykorzystywanie pacjentów, ale z drugiej strony chociaż na papierosy sobie nagrzebali. – Ta praktyka miała ładną nazwę: ergoterapia, czyli leczenie przez pracę – opowiada doktor Michorzewski. – W rzeczywistości chorzy byli nieraz wykorzystywani. Było nawet takie powiedzonko: „Jeden wariat, pół traktora”. Zgodnie z prawem chory nie mógł zarabiać więcej niż „70 procent pensji wykwalifikowanego pracownika PGR”. Pielęgniarki za pieniądze od chłopów kupowały chorym papierosy, ewentualnie coś z odzieży. Pamiętam jedną ze swoich wizyt w Górnej Grupie pod koniec lat siedemdziesiątych. Chorzy leżeli brudni, w drelichach, w takiej wielkiej sali, na podłodze. Część spała, część odpoczywała, patrząc nieruchomo w sufit. „Co się dzieje?” – spytałem kolegę lekarza. Wyjaśnił: „Leżą tutaj, żeby nie pobrudzić pościeli i nie zasmrodzić sal. Jeszcze z godzinę poleżą i się umyją – już do spania. Po co dwa razy mają się myć?”.
Tu nie tylko wariaci byli Kim byli pacjenci szpitala w Górnej Grupie? Doktor Michorzewski: – Najczęściej to były osoby ciężko chore, opuszczone przez rodziny. Stali mieszkańcy szpitala nigdy niewracający do domów, niewyjeżdżający nawet za granicę wioski. Mieszkali tu od zawsze i do śmierci. Kulaszewski: – Pamiętam wielu. To nie całkiem wariaci byli. Przysyłali nam też normalnych, a dlaczego, nie wiem. Dla przykładu był milicjant, co zabił swoją żonę. Mówił, że do więzienia nie chcieli go posłać, bo się bali, że go więźniowie zabiją, a jakąś karę musiał ponieść. Należał do grupy pracującej u gospodarzy. Było też dwóch braci z Borów Tucholskich, zupełnie normalnych, z pozoru przynajmniej, jeden nawet kiedyś pracował jako księgowy. Ostatni raz widziałem go w czasie pożaru. Jak się zwalił sufit pierwszego piętra, to w tej dziurze zwisał on – nieżywy, z rozdartym o jakieś dechy bokiem. Sam go stamtąd ściągałem. Ksiądz Czachorek: – Jeden z lekarzy pracujących w Górnej Grupie przyjechał tutaj po latach na długą rozmowę podsumowującą całe swoje życie. Zwierzył mi się wtedy: „Proszę księdza, ty nie tylko wariaci byli, ale i tacy, z których musieliśmy robić wariatów. Służba zdrowia z wieloma nie mogła sobie poradzić. To byli na przykład tacy różni, których nie dało się wtłoczyć w ramy systemu, niekoniecznie opozycjoniści, po prostu nonkonformiści różni. Także różnej maści dziwacy i wioskowe głuptasy – bez wykształcenia, lekko upośledzeni. Przy dobrej pracy terapeutycznej mogliby bez przeszkód żyć w społeczeństwie. Ale kto wtedy słyszał o terapii? W Górnej Grupie ich upośledzenie szybko się pogłębiało. Elektrowstrząsy, psychotropy. Efekt zawsze ten sam: po dwóch-trzech latach ci ludzie zmieniali się nie do poznania. Nie było mowy o żadnym leczeniu, to była powolna degradacja”.
Dzień pożaru – popołudnie i wieczór Pora obiadu. Jedzenie podaje się w dwóch turach. Pierwsi jedzą ci mniej sprawni w łóżkach. Ci, którzy radzą sobie lepiej, siadają w stołówce. – Zupa nie była za gęsta, ale kto w tamtych czasach jadł gęstą zupę? – pyta Kulaszewski. – Krupnik i pomidorówka – te dwie zupy najczęściej dostawali, drugie danie nie zawsze było, zależy od czasów. Ale w niedzielę bez wyjątku oprócz zupy podawano sos i mięso. Zdarzało się, że ktoś z domu placek przyniósł, to i na coś słodkiego się załapali, a i nasze kucharki czasem coś upiekły. Ci, którzy pracowali we wsi, jedli u rolników. Głodny nikt nie chodził. W dzień pożaru to chyba pomidorowa była. Popołudnie nie różni się od przedpołudnia – siedzenie w sali dziennej. Na spacer do parku nikt tego dnia nie idzie – już o czwartej po południu łapie ostry mróz, do tego wiatr strącający ostatnie liście z drzew. Cztery pielęgniarki – dwie Grażyny, Bożena i Teresa – spotykają się na dworcu PKS w Grudziądzu o wpół do dziewiątej. Przytupują, czekając na autobus do Świecia, który zabierze je do Górnej Grupy. Grażyny i Bożena skończyły szkołę pielęgniarską przed czterema miesiącami. Tylko Teresa ma jakieś doświadczenie – pracuje w byłym klasztorze od pięciu lat. Tej nocy pod opieką czterech młodych dziewczyn zostanie całe trzecie piętro: 125 najciężej chorych mężczyzn. Doktor Michorzewski: – Od zawsze problemem szpitala była za mała liczba personelu i – nie oszukujmy się – niskie kwalifikacje. Opiekunki i pielęgniarki miały często jedynie podstawowe wykształcenie i ukończony jakiś kurs. To byli prości ludzie ze wsi, bez pojęcia o chorobie psychicznej i o potrzebach chorych. A także o tym, jak zachować się w razie niebezpieczeństwa. PKS wyjeżdża z Grudziądza o 20.40. Chwilę po 21 dziewczyny wysiadają w Górnej Grupie. Przechodzą przez ruchliwą szosę z Torunia do Gdańska, potem brną przez zamarznięte błoto. Po pięciu minutach są już w szpitalu. Grażyna I: – Jak zwykle dyżur zaczęłyśmy od obchodu. Było spokojnie, a pacjenci spali. W jednej z sal zauważyłam brak kontaktu w gniazdku od prądu. Sterczały dwa wystające przewody. Niedawno nie było kontaktu w innej sali, teraz w tamtej był, a w tej nie. Pomyślałam, że to pensjonariusze się zabawiali w elektryków, i jeszcze, że trzeba to będzie odnotować w książce raportów. Grażyna II: – Zaraz po obchodzie usiadłam przed salą dla epileptyków. Coś czytałam. Jeden pacjent się zmoczył, to go przebrałam. Bożena: – Tej nocy pacjenci jakoś tak twardo spali. Na tym oddziale to nie było normalne. Wielu z nich cierpiało na bezsenność. Pomyślałam: „cisza przed burzą”. Oczywiście nie miałam na myśli tego, co się później stało, tylko że jakaś awantura będzie – no, tak jak to już nieraz w nocy bywało…
Dzień pożaru – późny wieczór Za ścianą dzielącą szpitalny oddział od mieszkań personelu na trzecim piętrze pielęgniarka Gertruda kroi warzywa na sałatkę. – Wróciłam z popołudniówki chwilkę po 20 i wzięłam się od razu do szykowania jedzenia. Dwa dni świąteczne szły. Andrzej Rutkowski, mieszkający po sąsiedzku palacz i konserwator, oglądał film, dziś nie pamięta jaki, tylko tyle, że był ciekawy. – Wróciłem z kotłowni, napaliłem przed nocą. Żona zrobiła kolację. Oglądam i jem, żona siedzi obok. Za oknem coraz większy mróz. Patrzę na termometr, a tam minus dziesięć. Mówię do żony: „Na Wszystkich Świętych futro szykuj. W eleganckiej kreacji wystąpisz na cmentarzu!”. W przeciwległym końcu budynku pielęgniarki schodzą na herbatę. Wstawiają wodę na gaz, na stole rozkładają kanapki. Chorzy spokojnie śpią w salach – od oglądającego telewizor palacza dzieli ich ściana. Od pokoju, w którym odpoczywają siostry – pozamykane na klucz grube drzwi. Na korytarzu pod drzwiami siedzi jeden z pacjentów. Kulaszewski: Nazywał się Alkiewicz, ale wszyscy mówili na niego Ali. To był dobry chłopak, tylko miał jeden feler. Palił wszystko, co mógł. Spalił kiedyś nawet swój materac. Piromanem był. Pożar przeżył, wywieźli go do Świecia i tam umarł. Kiedy pielęgniarki kończą posiłek, Ali zjawia się na końcu korytarza Wymachuje rękoma i krzyczy: „Pali się!”. Siostry są pewne, że żartuje. Jedna z Grażyn mówi: – Dobra, dobra, Ali, dosyć kawałów.
Ostatnia godzina dnia Ali nie żartował. Pielęgniarka Gertruda: – Na chwilę zgasło światło, zapaliło się, znów zgasło. To zdarzało się często, nie byłam zaskoczona. Tym bardziej że mróz z minuty na minutę był większy. Kroiłam sałatkę dalej. Palacz Rutkowski: – Energetyka często nawalała, a w psychiatryku musi być przecież prąd, jak w więzieniu. Więc mieliśmy agregat, ja go obsługiwałem. Trzeba było przy nim siedzieć, jak chodził. Światło zamigało, to mówię do żony: „Nici ze spania. Całą noc przesiedzę przy agregacie”. I zacząłem wkładać kozaki. Gertruda: – Do mieszkania wpadła Okonkowa z drugiego piętra. Bez pukania, to już wiedziałam, że coś poważnego się stało. Krzyczy od progu, że dym czuć. Kiedy wyszłyśmy na klatkę, już ledwo było coś widać. Usłyszałam zza ściany głośne jęki. Była 23.15 – Pobiegłem do piwnicy po kilof, żeby rozwalić to zamurowane przejście w ścianie, które nas dzieliło od pacjentów – mówi Rutkowski. – Wszyscy z naszej części budynku zbiegli na dół schodami. Żona i sąsiadki wzięły pod pachę wszystko, co cenniejsze, i wyleciały z tym na podwórze. A ja zacząłem niszczyć kilofem ten nasz mur graniczny. W tym samym czasie cztery siostry dyżurne kończą jedzenie kanapek w przeciwległym, odległym o jakieś 40 metrów skrzydle. Ali ciągle krzyczy, coraz głośniej i natarczywiej powtarza: „Pali się, pali!”. Bożena: – W pewnym momencie sama poczułam dym. Krzyknęłam do dziewczyn: „Ali nie żartuje!”. Pobiegłyśmy w stronę oddziału. Złapałam za klamkę drzwi jednej z sypialni. Była gorąca. A klucze gdzieś zostały. Przez chwilę, pod drzwiami, słyszałam, jak chorzy jęczą i tak jakby trzepoczą się na podłodze. Ale dymu było w korytarzu coraz więcej i więcej. I wycofałyśmy się. Salowy Kulaszewski, członek Ochotniczej Straży Pożarnej w Górnej Grupie, kładł się do łóżka w swoim gospodarstwie. – Jeszcze nie spałem. Słyszę za oknem jakieś poruszenie. Do szpitala miałem z domu trzysta metrów. Wychodzę przed dom i widzę łunę nad szpitalem. Budzę brata. Razem biegniemy do remizy. Już wyje syrena, zlatują się pierwsze chłopy. Dzwonimy do Świecia, Grudziądza, Bydgoszczy. Wsiadamy w żuka i pędzimy na miejsce. Podjeżdżamy: trzecie piętro i strych w części dla chorych już w ogniu. Ogień trawi zamknięte drzwi, kilkudziesięciu chorych z trzeciego piętra wydostaje się na korytarz. Biegną na dół. Piętro niżej kłębią się pacjenci z drugiej kondygnacji. Nie ma prądu, coraz trudniej oddychać, ludzie krzyczą, tratują się nawzajem, próbując uciec na dziedziniec. Pielęgniarka Ewa, która miała wtedy dyżur na pierwszym piętrze, wspomina: – Usłyszałam krzyk dziewczyn z góry. Pomyślałam, że pacjenci znowu się pobili. Hałas był jednak coraz większy i większy. Mówię sobie: „A może oni biją dziewczyny?”. W dodatku nie było już światła. Wzięłam ze sobą latarkę. Ruszyłam do drzwi. Kiedy je otworzyłam – buchnął dym. Wśród tych kłębów zobaczyłam, jak kilku płonących żywcem mężczyzn biegnie w moją stronę, przeraźliwie krzycząc. Jeszcze przed północą do szpitala dociera siedem zastępów straży pożarnej. Wodę czerpią ze stawu w szpitalnym parku. Ale ta szybko się kończy – staw jest zamulony i zawalony śmieciami. Od lat nikt o niego nie dba. Trzeba czekać na beczkowozy. Jan Kalinowski, dyrektor domu kultury w Górnej Grupie, opowiada jak przebiegała akcja. – Na potrzeby propagandy mówiło się tylko o bohaterskich strażakach, którzy z narażeniem życia ratowali chorych. Jeden ze starszych mieszkańców wsi opowiedział mi kiedyś dokładnie o tym „bohaterstwie”. Dzień przed Wszystkich Świętych prawie w każdym domu byli goście i przed 23 mało kto był trzeźwy. Potykali się o węże, strumień wody ich prowadził, zdarzali się też tacy, co nie pamiętali następnego dnia rano, że się paliło. Były salowy nie zgadza się. – Pewnie byli i tacy. Ale wie pan, jakie tłumy tu się stawiły? Część z ciekawości, część do pomocy. Różny element się mógł przywlec. Myśmy się ciężko napracowali. A w nagrodę sam przewodniczący Rady Państwa nam medale przyznał. Pamiętam wręczenie w Bydgoszczy. Przemówienia, kwiaty, a po wszystkim uroczysty obiad. Tymczasem mija północ z 31 października na 1 listopada. Ogień zajmuje dach. Wewnątrz płonącego budynku ciągle są ludzie. Strażacy nie mogą się do nich dostać – ogień nie pozwala podejść. Wody wciąż brakuje. Za to na placu przed szpitalem parkują ciężarówki z żołnierzami z Chełmna, Świecia, Grudziądza i Bydgoszczy. Alarm ogłosiły Milicja Obywatelska i ORMO. Do tego coraz więcej gapiów – mimo narastającego mrozu ciekawscy przyjeżdżają aż z Grudziądza, gdzie świetnie widać łunę. Plac przed gmachem wypełnia ponad tysiąc osób. Wśród nich są też chorzy, których udało się uratować. Bez butów, w zaplamionych sadzą piżamach, niektórzy okryci nadpalonymi kocami. W niezajętym ogniem skrzydle budynku już szykowane są dwie sale na zwłoki. Bo ludzie wciąż umierają: tłum na placu słyszy krzyki dochodzące spomiędzy buchających oknami płomieni. Zawala się dach i stropy pomiędzy piętrami. Wreszcie jest woda. Kulaszewski: – Kiedy tylko przygasło, weszliśmy do pierwszej sali. Znaleźliśmy tam 26 ciał. Próbowali uciekać, bo prawie wszyscy leżeli pod drzwiami. Poznałem wielu, mimo że byli jak węgiel. Niektórzy nawet nie wstali z łóżek, chociaż te powyginały się od gorąca. Owijaliśmy ciała w prześcieradła albo w worki foliowe, co podeszło. Znosiliśmy je na dół, do sali, z której ładowali je na ciężarówki. Wywieźli ciała do Bydgoszczy na sekcję. W pożarze zginęło 52 chorych. Jeden w drodze do szpitala.
A po nocy przychodzi dzień Jeszcze w nocy na miejscu stawiają się partyjni notable: sekretarz wojewódzki, wojewoda bydgoski, prokurator wojewódzki, działacze powiatowi. Następnego dnia rano przylatuje helikopterem wicepremier Henryk Kisiel oraz wiceminister zdrowia Tadeusz Szelachowski. Zaczynają się trzy śledztwa: jedno prowadzone przez prokuraturę, drugie przez komisję wojewody, trzecie przez komisję rządową. Komisje nie wyjaśniają, kto osobiście odpowiada za pożar. Milicja rozpatruje krótko hipotezę podpalenia, którego miałby się dopuścić mający skłonności piromańskie Ali. Nie ma jednak na to żadnych dowodów i „wersja operacyjna” zostaje porzucona. Ostatecznie Prokuratura Wojewódzka z Bydgoszczy sporządza akt oskarżenia przeciwko zastępcy dyrektora szpitala do spraw ekonomiczno-finansowych Janowi Górskiemu i przeciw kierownikowi działu administracyjno-gospodarczego Mieczysławowi Chyle. Obaj są oskarżeni „o zaniedbanie służbowych obowiązków” w związku z ustawą o ochronie przeciwpożarowej. Grozi im do pięciu lat więzienia. Proces rozpoczyna się jesienią 1981 roku. Górski, który po pożarze przeszedł na emeryturę, umiera w trakcie postępowania, Chyla (też już nie żyje) – zostaje uniewinniony. Akta sprawy już zmielono; minęło przepisowe 20 lat. Maks Kulaszewski: – Budynki po szpitalu stały i niszczały aż do 1989 roku, kiedy nowa władza oddała ruiny misjonarzom. Ksiądz Czachorek: – Wróciliśmy, historia zatoczyła koło.
Z Jackiem Kaczmarskim rozmawiałem telefonicznie niedługo przed jego śmiercią. Mówił z trudem. Zapytałem, jak powstała piosenka o pożarze szpitala psychiatrycznego w Górnej Grupie. Piosenki, która w śpiewnikach nazywa się po prostu „A my nie chcemy”. Tekst Jacek Kaczmarski, muzyka Przemysław Gintrowski. Do zagrania na chwytach d C A d oraz F A d (refren). – Przeczytałem o tym pożarze w prasie. Od razu mi się uruchomiła wyobraźnia – Kaczmarski zaczął krótką opowieść przyciszonym głosem. – Tekst notki prasowej był bardzo lakoniczny. Było coś o tym, że w wyniku ofiarnej postawy ludzi i sprawnego sprzętu uratowano iluś tam pacjentów z ogólnej liczby tylu i tylu. Nie napisali, że zginęli ludzie, tylko ilu uratowano. Trzeba było sobie odjąć tych uratowanych od stanu… Dużo później natrafiłem na jakiś lepiej napisany tekst, taki, w którym autor zauważył ofiary. To było chyba w „Tygodniku Solidarności”, już kilka miesięcy po pożarze… Obiecał przysłać mi maila, gdyby przypomniał sobie jeszcze jakieś szczegóły. Już nie przysłał.
Korzystałem z artykułów „Tygodniku Kujawy”, tygodniku „Argumenty”, branżowym miesięczniku „Służba zdrowia” i dzienniku „Ilustrowany Kurier Polski”
Marcin Kowalski, Dużyformat Poniedziałek 10 maja 2004 (Gazeta Wyborcza)
Tekst przepisał i nadesłał Don_Pedro