(Jest to fragment książki Aliny Ert-Ebert wydanej w serii Filipinki.)
Miala na imię Majka. Kochałem ją wiernie przez całe liceum. Niestety nawet nie udało mi się jej pocałować.
okładka Przyjechał do Polski Włodzimierz Wysocki. Pisałem już wtedy własne piosenki pod wpływem Wojciecha Młynarskiego, Georgesa Brassensa, Bułata Okudżawy, Aleksandra Galicza i Wysockiego, którego znałem z nagrań bardzo złej jakości, odtwarzanych na magnetofonie szpulowym. Kiedy rodzice powiedzieli mi, że Wysocki wysląpi w mieszkaniu Ich znajomych i mogę tam pójść, nietrudno się domyślić, co czułem.
Koncert odbył się w domu reżysera Jerzego Hoffmana. Wysocki był jak zawsze dynamiczny, sugestywny. Marina Vlady jakby celowo usunęła się w cień, wiedząc, że to on jest w centrum zainteresowania. W tłumie zobaczyłem wielu znanych ludzi. Najbardziej zapamiętałem Jerzego Gruzę z bardzo atrakcyjną młodą blondynką o posągowych kształtach, co na siedemnastolatku zrobiło spore wrażenie, i pułkownika Zbigniewa Załuskiego, klóry siedział cały czas u kolan Wysockiego i po każdej piosence powtarzał: „Wołodia, oni wsio was nie ponimajul! No ja was choroszo ponimaju”. Wszystkich skreślał.
Słowiańska histeria Wysockiego – jak mówi mój ojciec – wywarła na mnie kolosalne wrażenie. Odbierałem jego występ każdym porem skóry. Chyba właśnie wtedy nabrałem przekonania, że można pisać i wykonywać piosenki, jakby się robiło coś ostatecznego. Największym przeżyciem było dla mnie to, że Wysocki zauważył mój sposób odbioru. Prawdopodobnie wiedział z doświadczenia, że młodzi są najlepszymi słuchaczami. Kiedy wychodziłem z rodzicami, odprowadził nas do drzwi i zaprosił mnie do siebie, jeśli kiedykolwiek będę w Moskwie.
Wtedy zaczęła się moja choroba na twórczość. Wiedziałem już, że to jest najważniejsza rzecz, jaką chciałbym robić w życiu.
W warszawskim liceum Żmichowskiej chodziłem do klasy matetnatyczno-fizycznej. Poszedłem tam za swoją wielką miłością ze szkoły podstawowej. Miała na imię Majka. Kochałem ją wiernie przez cały ogólniak. Niestety, nic z tego nie wyszło. Nawet mi się nie udało jej pocałować.
Uczyła nas świetna polonistka Barbara Kryda, która widząc moje zainteresowania humanistyczne, prowadziła mnie indywidualnie. Za jej namową wziąłem udział w olimpiadzie polonistycznej. Zostałem laureatem już w trzeciej klasie. A wiec na rok przed maturą miałem indeks w kieszeni. Tak się złożyło, że pani Kryda zrobiła w tym czasie doktorat i została wykładowcą na polonistyce. Niektórzy śmiali się, że poszła tam za mną, swoim ulubionym uczniem.
Historia miała dalszy ciąg, ale zupełnie inny niż można było się spodziewać. Studia mnie rozczarowały. Połowa przedmiotów wydawała mi się zbędna. W moim odczuciu uniemożliwiały mi „artystowskie” podejście do życia. Na szczęście uzyskałem zgodę na indywidualny tok studiów. Odkąd stałem się znany jako artysta studencki, przychodziłem na wydział tylko po zaliczenia. Większość wykładowców patrzyła na mnie przez palce. Otrzymywałem wpisy w indeksie gdzieś na kawie, na piękne oczy. Liczyłem, że pani Kryda po starej znajomości postąpi tak samo. Byłem zdumiony, gdy dostałem od niej listę lektur, z którymi miałem się zapoznać. Oczywiście nie zrobiłem tego i oblałem. Musiałem wszystko przeczytać. Po dokładnym przepytaniu postawiła mi w końcu czwórkę z minusem, dając do zrozumienia, że jest głęboko rozczarowana moją postawą.
W połowie liceum pod wpływem Gombrowicza szkicowałem powieść „Szkoła korków”. Miał to być bunt przeciwko traktowaniu młodzieży jak kawałków korka unoszonych przez wodę. A więc miałem świadomość, że szkoła uczyła nas płynąć zawsze z prądem.
Wychowawczynią mojej klasy była Jadwiga Jantar, osoba o niezwykłym życiorysie. Opiekowała się kiedyś dziećmi w Afryce. Entuzjastka! Kochała młodzież, kochała przedmiot, który wykładała, kochała nas wychowywać. My jednak tego nie potrafiliśmy docenić. Wprost przeciwnie, wykorzystywaliśmy ją w bezwzględny sposób. Sam wiele razy przyłożyłem do tego rękę. Na wycieczce szkolnej, jako przewodniczący klasy, poprosiłem, aby pozwoliła zebrać się wieczorem wszystkim chłopakom i dziewczynom w jednym domku kempingowym, bo chcemy sami podyskutować o naszych problemach. Ona, nie podejrzewając podstępu, zgodziła się. Co się wtedy działo? Paru chłopaków kupiło butelkę martini i sączyło ją w kącie. Kolega z koleżanką wylądowali na jednym łóżku, ja z inną koleżanką na drugim. Jakieś pierwsze nieśmiałe pieszczoty. Wakacje spędzałem co roku z rodzicami na spływach kajakowych albo wyjeżdżałem w góry. Moim ulubionym miejscem pieszych wędrówek stały się Gorce. Są nimi do dzisiaj. Z każdym moim pobytem w tamtej okolicy wiąże się jakieś przyjemne wspomnienie. Pierwszy raz wszedłem na Turbacz, gdy miałem 12 lat. Wybrałem się z moim kolegą z podwórka, Piotrkiem Gierakiem. Źle obliczyliśmy czas. Wracaliśmy w nocy, bojąc się wilków, ale czuliśmy się bardzo dorośli. Podczas ostatnich wakacji chciałem koniecznie wejść na Turbacz z drugiej, trudniejszej strony. Mój przyjaciel, Jacek Majewski, nie chciał mi towarzyszyć ze względu na upalną pogodę. Zabrałem Jego żonę Agnieszkę. W połowie drogi miałem już dość. Człowiek swoje wypił, wypalił, płuca się zatykają. Ale wstyd mi było przyznać się przed śliczną, wiotką dziewczyną, że nie daję rady. Na domiar złego zabłądziliśmy. Przedzieraliśmy się przez jakieś maliny, które nas strasznie podrapały. Gdy wróciliśmy po 12 godzinach wędrówki, ona zemdlała, ja straciłem głos. Później któremuś z nas się wyrwało, że trafiliśmy w maliny. Wiadomo, z czym się kojarzy malinowy chruśniak. Jacek do tej pory nie może uwierzyć, że tylko zgubiliśmy drogę.
W liceum byłem bardzo nieśmiały. Ta moja nieśmiałość brała się prawdopodobnie z samotniczego trybu życia. Dziadkowie, z którymi mieszkałem, i rodzice, oboje zresztą malarze, wychowywali mnie na artystę. Gdy wszyscy szli po lekcjach grać w piłkę, ja czytałem książki, oglądałem filmy i obrazy, ćwiczyłem na pianinie. Odkąd pamiętam, brałem udział w poważnych dyskusjach w gronie plastyków, krytyków sztuki. Wcześnie pytano mnie o zdanie.
Przyznaję, że odbierając świat przetworzony jako rzeczywisty, nigdy nie widziałem siebie wykonującego jakiś konkretny zawód. Przeciwnie, chciałem być inny niż wszyscy. I sławny! A główną motywacją było zdobycie serca tej adorowanej Majki.
Jacek Kaczmarski
Alina Ert-Eberdt
„Gdy miałem 17 lat”
Warszawa 1996
Filipinka, Dom Wydawniczy Sp z o.o.
ISBN: 83-904937-4-8