Fragmenty zwierzeń
Ona: Nie wiem, jak to przyjmiesz, ale moją sympatią jest, na razie kto inny… Wiesz, że ci nie powiem, kto…
Kto? – Ty świnio! Czułem już, jak krzyczę do niego. Przebiegłem ulicę. „Motodrama”, nowa komedia polska. W rolach głównych… zadrapane nazwisko, zwisający smętnie flak plakatu kapał błotem. Rzucić! Zalać ból bólem. Drzwi, kopniak, światło, czerwone światło, ktoś jedzie windą. Trzask…
– Aaa, dzień dobry, nie poznaję, jaki duży, kiedy wrócił z wakacji?
Duszę w sobie tego charczącego, drugiego mnie, który najchętniej capnąłby pazurami i szarpnął. Uśmiecham się jednak, czuję, jak w tym uśmiechu wyrastają mi jadowite kły, jak demaskuję się; trzask… jestem w domu.
Warto by się położyć, czekaj! Wpadam, smutek, wściekłość? Ja? Nie, po co, nie znasz go nawet, nie wiesz, kto to jest, nie znasz nawet jego imienia.
Postaw „Requiem” to do ciebie pasuje. Lekcje, muszę się dowiedzieć, kto to jest, może go znam? Dowiem się od koleżanek. Zaśnij. Nie, zaraz, może coś narysować? Tak, najlepiej, grupę ludzi, „Smutek” może to zobaczy… nikt się na tym nie pozna, podrzyj to, rozejrzyj się! Nie! Nie daj, abym teraz zrezygnował, chciałeś jej to powiedzieć, on ci przeszkodził. Kto? Kitek? Rzeczywiście, wiedział, co chcesz jej powiedzieć, śmiał się, wiedział o wszystkim, ufałeś mu, wszystkoś mówił, a on? On! Koniecznie muszę się dowiedzieć! Do Kryśki, ona wścibska, trzeba znać baby, odprowadzisz ją, pójdziesz do niej, przypomnisz się, to i tamto, pewno kocha się w Andrzeju, co za dziewczyna!
Dobrze, pójdę do niej, cześć, słuchaj, chciałem się dowiedzieć, Ewka nie ma przypadkiem jakiejś sympatii? Ona odpowie… nie, skąd, ja nie wiem, ale potem przypomni sobie. Tak, ona sobie przypomni. „Requiem” skończył się. Mucha! Łazi po stole, czekaj, ja cię tu zaraz, Rrraz! Już ją mam, co zrobić? Czuję jak jej włochate łapki łaskoczą mnie w dłoń. Potem młynek. Aaa, rrraz! O podłogę. Jeszcze żyje, brzęczy. Patrz, jak brzęczy, pewnie nie może latać, jak ona będzie brzęczeć. Jak brzęczeć. Co ja zrobiłem?
– Co mówisz?
– Nie, nic, ja do siebie.
*
Wyszedłem ze szkoły wcześnie. Z Ewką się nie kłóciłem. Szła do pralni. Poszedłem od razu do Kryśki. I jak zwykle:
– Bambi! Krysiu! Koledzy przyszli! A właśnie, był ze mną Piotrek. Ostatnio okazało się, że fajny chłopak. Ma podobno jedną wadę – pali. Możliwe…
– Dzień dobry, dzień dobry cześć, wejdźcie macie jakieś kapcie? Nie… to… bo wiecie, może w skarpetkach? Proszę bardzo. – Zdejmujemy buty, ruszamy zabawnie palcami w skarpetkach. Gorąco, nogi trochę spocone, czuć. Piotrek ma pomarańczowy pot, ja niebieski, on pomarańczowy fetorek, ja niebieski, on pomarańczowe skarpetki, ja niebieskie. Wchodzimy.
Właściwie przyszliśmy bez celu. Ja tylko po to, żeby się czegoś dowiedzieć. Kryśka, jak zwykle, wystrojona. Uśmiecha się, trochę sztucznie. Mówią, że prowadzi otwarty dom, nie mylić z publicznym. Rzeczywiście, częstuje herbatą z samowara. Snobka! Robi wrażenie, nie można powiedzieć. W domu spokój, można zacząć. Na stojaku płyty, może Niemen? Czemu nie, niech wyje. Miękko. Duży pluszowy miś, cholernie miękki, wytarmoszony, bez ucha. Kryśka takich lalek nie trzyma. Może się czegoś dowiem. Podłoga błyszczy, pachnie perfumami i skarpetkami. Perfumy to chyba jej mamy? Kryśka perfumuje się i maluje tylko wtedy, kiedy idzie do kina „od 18-tu lat”. Widziałem raz. A może teraz też idzie? Bambi woła ją, jak koledzy sobie pójdą, żeby poszła do sklepu, bo czynne tylko do dziewiętnastej. Pytamy się, czy to jej dom czynny do dziewiętnastej i czy po dziewiętnastej przychodzić nie można. Kryśka się nie gorszy – uświadomiona. Dobry moment – spytaj się…
– Kryśka, czy ty może, z Ewką, znasz ją dobrze?
– …?
– No bo wiesz, ona ma jakiegoś chłopaka, to wiem, ale może, kto to jest, nie wiesz?
– Ja nie… tego… tu chyba chodzi o Kitka, wiesz? Właściwie, to jestem pewna…
A więc Kitek! Miałem rację. Wiedziałem. Śmieję się. Nie będę się wygłupiał w czyimś domu. Nie?
Gadamy. Kryśka patrzy na zegarek. Mówimy cześć. Niemrawe, sztuczne protesty. Zakładamy buty. Nogi nam już ostygły, ale z butów płynie miłe ciepełko. Cześć, cześć, do widzenia ciao! A więc Kitek. Chce mi się śmiać. Co za kretyn ze mnie. Niech go diabli.
Chłodno, pada, a niech tam, cholernie pada, zmoknę. CO za świnia. Taki przyjaciel! Niech go. Ale co za kretyn ze mnie. Jest! Nie, to nie on. Trzask! Huk, minutę to trwało, co teraz? Leży samochód. Właściwie nic nie widziałem. Wypadek. Podchodzę. Ktoś krzyczy. Kierownica złamana. Człowiek. Krew. Kapie na mętny asfalt. Ludzie gęstnieją, robi się zupa. Boże, dlaczego oni się tak pchają? Jest kraksa, o co wam chodzi? Jakby ktoś zobaczył to z góry, obiektywnie, to pomyślałby że zeszli się, aby nażreć się tą krwią, ulewą, bezwładną, obwisłą ręką na szczątku kierownicy, spajęczyniałą od uderzenia szybą. Jest karetka. Ktoś krzyczy, cholera, kto tak krzyczy? Ewka! Rany boskie, co ja bym zrobił, gdyby to tak ona…
Cmentarz, płacz, deszcz, rozmiękły piach, łzy i deszcz, deszcz i łzy. Szmer z końca alei. Wszyscy się rozstępują. Idę przodem. Płacz. Czarny kombinezon, z tyłu Kitek, Gośka. Potem oni, chłopcy. Ludzie płyną szpalerem. Podchodzimy do grobu. Klękamy. Włosy nasiąkają deszczem. Deszcz…
Łopata z mlaśnięciem wsysa się w piach. Ciężkie stęknięcie wieka trumny. Boże! O czym ja marzę? Ona? Żeby żyła jak najdłużej. Ty bydlaku. Świateł nie widząc, deszcze leje, cały jestem mokry. Stukot zachrypniętych tramwajów, drzewa szumią i wciąż ten pogrzeb, wraca i wraca do mnie. Już wieczór, zielonkawy podmuch latarni i cholernie dziwny kolor asfaltu. Zostały już tylko światła. Kitek. Nagle, jak świst powietrza ujrzałem wszystko, co teraz urosło z tej mojej miłości. Zaplątałem się do końca.
*
Znowu szkoła. Z Ewką rozmawiałem, jak zwykle. Patrzę na nią. Czuje chyba coś, ale wydaje mi się, że nie chce, albo nie może odwrócić głowy. Wyczuwam instynktownie, jak dręczy ją pragnienie spojrzenia w moją stronę. W głowie „Requiem”. Jest! Spojrzała, niby to po klasie, błyskawicą przeleciała po mojej twarzy. Dzwonek. Idziemy na ulicę. Ciężko jes myśleć, że zaraz go zobaczę. Już jest, czeka, potwierdza moje przypuszczenia. Smutek. Rozmawiają. Odsuwam się. Bezradność dzieli mnie od tej dwójki. Kitek robi, co chce, ja robię, co mogę. Idziemy. Drzewa chylą się nade mną w nie poznanym jeszcze znaczeniu tego ruchu. Słońce paruje w zetknięciu z chmurami złocistym pyłem. Fioletowo bury cień kryje mnie przed jej oczami. Rozgląda się, nie widzi mnie. Zawód?
Kitek się żegna. Idzie. Doganiam go, pytam:
– Wiesz, co mi wtedy powiedziała?
– Wiem.
– Znalazłem tę jej sympatię. – Zadrżał leciutko. Poczułem jego cierpnąca skórę. Oczy straciły wyraz . Wtedy już wiedziałem, że to niejednostronne uczucie. Ze złośliwą satysfakcją wycedziłem:
– Ty, ty, co ty czujesz do Ewki?
– Ja? Takie coś! – powiedział to z uśmiechem. Czułem jak grunt usuwa się spod nóg. Uśmiechnął się, zyskał przewagę nade mną, ten uśmiech, to jego wygrana.
Musiałem coś powiedzieć, coś mocnego. Powiedziałem:
– Cześć!
Zaskoczyło go to. Nie patrząc na niego odwróciłem się i poszedłem do domu. Z każdym krokiem czułem jednak coraz bardziej, że przegrałem…
…Pisnęły hamulce, sapnął silnik, grzmot uderzył w uszy, autobus ruszył wolno. Nie wiedziałem, gdzie jadę. Nos miałem wgnieciony w czyjeś włochate plecy. W dole mlaskające błoto, parasolki, laski i torby. Smród potu pobudzał do mdłości. Gdzieś strasznym chichotem zanosił się tranzystor. Nagle chichot umilkł. Usłyszałem, „Bilety do kontroli”…
Tego dnia więcej o Ewce nie myślałem. Zresztą, nic się nie wyjaśniło. Byłem i jestem zły. Myślę. Ostatnio napisałem wiersz. Koza się spytał, czy rozumiem to, co piszę. Sam nie wiem, ale powiedziałem, że tak. Zaczynam się gubić.
*
…Światło na sąsiednim budynku stawało się coraz bardziej jaskrawe. Patrzę. Ciężkie, mroźne chmury dopiero zbliżały się do słońca. Szyba rozbłysła nagle mgłą, obok palmy na oknie zjawiła się mucha – jedyny trójwymiarowy kształt, który brzęcząc niewyraźnie bez wahania minął granicę światła i cienia. Ruszyłem głową. Harmonia blasku drgnęła, zniknęła mucha. Światło bladło, aż słoneczne więzy zelżały. Dzień dobiegł końca.
Patrząc na to, zaczynam rozumieć ludzi religijnych. Wszystko żyje, działa, potem znika. W jakim celu to wszystko, zwierzęta, ludzie, wykształciło się? Jakie jest zadanie tych ciągłych przemian? Przypomina mi to miotanie się muchy w mojej dłoni. Prędzej czy później przestanie istnieć. Po co ludzie się męczą, kochają, walczą, pracują? Założyłbym się, że prawie nikt nie myśli o tym, że sam jest czymś zupełnie nieważnym na Ziemi. Pracuje żeby jeść, je, żeby żyć, żyję żeby marzyć. Marzy o wygranej w Totka, ambitniej – o sławie, osiągnięciach. A niezależnie toczy się czas w przestrzeni. Wszystkie myśli ludzkie dotyczą ich samych. Urządzili się jako tako i toczą swoją mrówczą egzystencję. Nie potrafia myśleć o Ziemi bez nich.
Przez ich postępowanie przemawia jawny upór i wiara w to, że może się nie stanie, to co ma się stać. Może paść pytanie: „Po cóż więc piszę to wszystko. Przecież i ja korzystam z czyjejś pracy”. Nie przeszkadza mi to jednak myśleć, że od samego początku, to wszystko co się dzieje, jest chaotycznie poskładanym ciągiem wydarzeń. Robię przecież mnóstwo niepotrzebnych rzeczy i nie potrafię przesiać tego, co niesie mi duchowy pożytek, a co nie.
I dlatego często myślę o tym i boję się, aby na starość nie obejrzeć się wstecz i nie ujrzeć samych niespełnionych marzeń i nadziei.
JACEK KACZMARSKI
Warszawa „Życie Literackie” 1972, nr 49, s. 12
Nadesłała Ola