Martwił się w e-mailu z 1 kwietnia, czy ten felieton dotrze na czas. Wyjaśniał: marzec spędziłem przeważnie w szpitalu. I polecał się ciepłej pamięci. Wiedział… Ale to nie jest ostatni felieton Jacka. Na druk czeka jeszcze jeden, jesienny.

Gdyby nie choroba, szykowałbym się pewnie do corocznej wyprawy na antypody, do mojego małego domku wynajmowanego nieopodal Perth. Koniec sezonu koncertowego w Polsce (przynajmniej dla mnie), przemęczenie życiem towarzyskim i politycznym, wreszcie, co tu dużo gadać – tęsknota; przyłapywałem się nieraz przez te ostatnie siedem lat, że nawet podczas wykonywania najbardziej emocjonalnych utworów pojawiały się przed przymkniętymi oczami jedne z najbardziej prozaicznych obrazków, np. parking przed osiedlowym sklepem lub nieprzycięte chwasty pod oknem wymagającym pilnej naprawy, boć leje. Ktoś spyta – no właśnie, po co lecieć na zimę do Australii, skoro akurat ma być zimno i ma lać, a w Polsce akurat będzie najpiękniej i do Europy skok w bok? Otóż pomysł na życie, jaki praktykowałem ostatnio, nie polegał na traktowaniu drugiej strony świata jako miejsca wakacji, tylko jako miejsca innej perspektywy widzenia świata, innego miejsca pracy. A z tą pogodą też nie wszystko jest takie proste.

W końcu to kontynent. Do wyboru mam swój deszczowy południowy zachód, gdzie ulewy są romantyczne i niezwykłe, oszałamiające i niemal poziome, połączone z oceanem, który widać z okien, i przymuszające do refleksji, wspomnienia i skojarzenia same się rodzą (często nie do końca zgodne z prawdą, ale za to „podobniejsze niż prawdziwe”. Sprzyjający pisaniu nastrój osamotnienia rodzi się stąd, że najbliższy sąsiad mieszka od pięćdziesięciu do stu pięćdziesięciu kilometrów ode mnie, więc rzadko zdarzają się wizyty niechciane i niezapowiedziane, wszystkie za to są ciepłe i widziane mile. Ze względu na surowe restrykcje antyalkoholowe na szosach (coś o tym wiem) nie towarzyszą im libacje, co sprawia, że raczej zapamiętuje się treść rozmów z dawno niewidzianymi przyjaciółmi.

Niechętnym samochodowym żeglugom pozostaje wyprawa w górę mapy. To raptem siedemset kilometrów na północ, jak w pysk strzelił, czyli praktycznie jeden dzień jazdy samochodem fascynującą równiną, nasycającą się różnorodną roślinnością, boć przecie wilgotno już i barwy intensywne. Przy czym od południa horyzont kusi czymś niezwykłym i tajemniczym, świetlistym i niespodziewanym. Opowiadano mi o tym – nie wierzyłem, póki nie zobaczyłem pierwszy raz na własne oczy: to po prostu linia Zwrotnika Koziorożca wykreślona na niebie. Na szosie wymalowana białą farbą krecha z napisem, wzdłuż której nad głowami, równolegle, dokładnie jak w szkole, odrysowany kres chmur. I oczywiście mniej lub bardziej figlarne napisy we wszelkich językach świata, polskiego nie wyłączając: Byłam tu, Beba! Ale w pytę! I wiele tym podobnych. Bo wieża Babel z mową zrobiła swoje, ale ze świadomością nieco mniej.

Tam, za Zwrotnikiem, oczywiście też są nasi. Napotykałem ich i bywałem u nich, też pogadać od czasu do czasu co się zmieniło, a co nie, bo przecież każdy się lubi niekiedy pochwalić, co ze swoim życiem uczynił. I przez te kilka lat uzbierała się niekompletna, ale ciekawa lista polskich zdobyczy na obczyźnie, która być może coś znaczy, a coś nie. Głównym tematem rozmów czy też przechwałek (oprócz zarobków, o których z niewiadomych przyczyn wspomina się powściągliwie) są kobiety. Australia jest kontynentem ludów wędrownych, do stałych związków dochodzi z trudem, toteż co rok, co dwa można zastać zupełnie odmienne ludzkie konstelacje.

Podróże są atrakcyjne i w modzie, poza tym często związane są z pracą. Znam tedy pewnego antropologa, który w regularnych odstępach czasu odwiedza Papuę Nową-Gwineę, z której za każdym razem powraca w towarzystwie nowej partnerki życia. Nie różni się ona od poprzedniej urodą (o ile jestem w stanie być w tych sprawach sędzią); powodem jego satysfakcji jest tu raczej sama nowość obiektu, co nie bierze udziału w rozmowach, które skądinąd są niezwykle ciekawe, antropolog bowiem jest fachowcem. Wykładowi o miłości towarzyszy zaś pokaz slajdów i pogadanka o obyczajach plemiennych. Trzeba stwierdzić, że dziewczyna w towarzystwie swoich współplemieńców w strojach obrzędowych jest o wiele ciekawsza niż ta przerobiona na australijską modłę, jej cel bowiem jest wszak odmienny od jej zdobywcy: on pragnie jej egzotyczności, ona własnego awansu. On przy niej pragnąłby jawić się niosącym światło cywilizacji Anglosasem, ona dopiero miałaby stwarzać się przy nim i dzięki niemu być Galateą przy swym Pigmalionie. Pomimo poznawczego bogactwa takiej konfrontacji i mitologicznych odniesień coś budziło we mnie poważne wątpliwości. Być może nadmierna fizyczność antropologa i brak tejże u obiektu jego dociekań naukowych.

Częściej zdarzały się konfrontacje nieskrywane celami pozornymi. Związki z Malajkami, Chinkami, Hinduskami, Tajkami, przeważnie zachwycającej urody i ujmującego uroku, które nie szczędziły też oznak lojalności swemu polskiemu partnerowi (pyszniącemu się jak paw, ale jak paw ceglany od nadmiaru australijskiego piwa, przyjmujący owe hołdy bez żadnych widocznych reakcji jako coś należnego mu w sposób oczywisty). Mieszkając dziesięć lat w Niemczech, znałem te objawy. Tam jednak był to efekt seksualnej lub małżeńskiej turystyki; z różnych względów kupowano sobie Azjatki, by zahandlować nimi na erotycznym rynku bądź za pieniądze założyć z nimi rodziny, korzystając z ich finansowego uzależnienia. Tutaj dokonywano żałosnego zazwyczaj szwindlu, kobieta bowiem, zorientowawszy się w rzeczywistym kształcie romansu, miała wystarczająco wiele możliwości odwołania się do rozmaitych instytucji, by skorzystać z należnych jej praw. On jednak, ów Macho, nasyciwszy się chwałą podbojów, specjalnie się nie bronił: w większości przypadków związki męsko-damskie nie opierają się w Australii na konkursie piękności (może poza stanowymi metropoliami), ale na praktyce i wygodzie dnia codziennego. Toteż różnice w obyczajowości dają się rychło we znaki. Nie ma z kim pogadać; jak długo można wytrzymać przesłodką uległość i zapach trociczek, pomrukiwania i to tajemnicze wejrzenie bezdennie czarnych źrenic? Napić się nie ma z kim? Rozemocjonować się boksem albo piłką nożną, pochwalić Ojcem Świętym i Wałęsą? Nie żartuję. Niejeden dzień spędziłem na plaży z młodymi, zdrowymi rodakami, którzy z niechęcią wyrażali się o swoich cud-małżonkach z azjatyckich krain, nie mogąc znaleźć z nimi wspólnego języka (pomimo niezwykle atrakcyjnych kunsztów w najstarszej ze sztuk ludzkiego współistnienia) i szukając drogi wyjścia z pochopnego związku. W ich oczach to one rzecz jasna były prymitywne.

Największy, zdaniem moim, dramat wiązał się ze zdobyczą miejscową, choć w zasadzie bywała najłatwiejsza. Związanie się z Australijką, czyli praktycznie rzecz biorąc, potwierdzenie swojego prawa do kontynentu. Dla Australijczyka żona jest „kumplem z cyckami”, toteż po pierwszym okresie zauroczenia (nazwijmy to miłością) tok wspólnego bytu ma ustalone tory. Nie łączy ich praktycznie nic i tak ma być. Kiedy on nurkuje lub wyprawia się na polowanie na dzikie konie czy lisy, ona uczy się lepić garnki, haftować, spotyka się z matkami z sąsiedztwa, angażuje się w życie osiedla. Jemu wypada angażować się w pomoc dla starego kraju organizowaną przez parafię, ona ma do wyboru akcje charytatywne dla całego świata; kwestia nie jest błaha, bo dotyczy tożsamości – nawet jeżeli ze względu na łączące ich uczucia solidaryzują się ze sobą, to ona jest w swoim żywiole (wiktoriańskie zasłony i szkółki niedzielne), a on coś goni, za czymś podąża, co w zasadzie jest mu obce. Daremno mu szukać tego, czego mu brak – choćby wcale tego nie potrzebował: wiru spraw polskich, którymi można wzgardzić, na które można ponarzekać, że są tak absurdalne, bo polskie. Ale on musi mieć czym wzgardzić, zatem w braku polskości zaczyna gardzić tym, co pod ręką – owymi zdobyczami z takim triumfem wziętymi w posiadanie – egzotycznymi pięknościami i pejzażami, wreszcie harpunami, płaszczkami, pontonami, boć jaka to zdobycz, którą w praktyce prędzej czy później mieć może każdy? (Obawiam się, że ów syndrom zniechęcenia dopadnie nas rychło w Ojczyźnie; już dostrzegam niewytłumaczalny dla mnie grymas zmęczonej niechęci na twarzach rodaków w rodzimych supermarketach).

Poznałem dwóch Polaków w pełni usatysfakcjonowanych życiem w Australii. Żyją życiem podwójnym, polsko-australijskim. Jeden jest wiceszefem policji na Australię Północną, rehabilituje młodych narkomanów w tropikalnym buszu, gra na banjo, a jednocześnie uwielbia pierogi i studiuje polską poezję, to bowiem nieślubny syn Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. Jest w owym stanie znanym pożeraczem serc, co o tyle przychodzi mu z łatwością, że stosunek kobiet do mężczyzn ma się tam jak cztery do jednego. Drugi też jest artystą. Muzykiem, a muzyk, jak wiadomo, wszędzie znajdzie sobie miejsce. Dla uściślenia tożsamości, specjalizuje się jednak w domowym wytwarzaniu wędlin: takich kabanosów, takich kaszanek i baleronów nie jadłem nigdy i nigdzie. Czy płynie z tego wniosek? Chyba tak. Sny snami, mało ważne gdzie, ważne, co i jak się robi.

Dlatego co roku wracałem do Polski.
Dlatego co roku wracałem do Australii.
Jacek Kaczmarski

Tekst ukazał się w miesięczniku „Twój Styl” w czerwcu 2004 roku.