Powódź pokazała, że używamy słów chętnie i w nadmiarze, sięgamy po sformułowania coraz mocniejsze, dosadniejsze, krańcowe: polityczne ścierwnictwo, zemsta, zdrada… Słowa barwne – ale zupełnie bezużyteczne.
Robię zakupy w jednym z warszawskich sklepów. Za ladą starsza, schludnie ubrana pani obsługuje klientów z uśmiechem i nienagannymi manierami. Z głośników radia dobiegają kolejne meldunki z terenów objętych powodzią. Zwiększa się liczba ofiar. Ktoś wzdycha z przejęciem i niedowierzaniem.
– Bóg się mści – komentuje starsza pani za ladą, niemal gniewnie stwierdzając oczywistość tego faktu.
Opowiadam tę scenę znajomym.
– Z ambon też mówią o karze boskiej – wzruszają ramionami.
Prasa przekazuje z kolei polityczne komentarze opozycji. „Solidarność”, tak chętnie zazwyczaj odwołująca się do Boga i Chrystusa, tym razem posądza rząd o chęć zemsty na przeciwnym mu elektoracie. Oczywiście to nie rząd zesłał deszcze, ale zwlekał z niesieniem pomocy.
Tysiące ludzi w całym kraju spontanicznie organizują się, by ratować co się da, a przede wszystkim – by ulżyć doli poszkodowanych. Na Mokotowskiej pod PCK widzę młodzież z wypiekami na twarzy pakującą torby i kartony z darami dla powodzian na ciężarówki. Lekcja solidarności takiej, jaką pamiętam z 1980 roku: pomoc bliźniemu nie musi być przykrym obowiązkiem – może się okazać wspaniałą przygodą.
Na poznańskim rynku, podczas koncertu na rzecz ofiar powodzi – głównie młodzi turyści i miejscowy „element”. Ale nawet pijaczkowie dorzucają do skarbonki ekwiwalent tak potrzebnego im przecież piwa.
Dziesiątki tysięcy kibicują. Czekają, co z tego wyniknie. Mają nadzieję na zrobienie niezwykłego zdjęcia, na drastyczną sensację – jak ci w Opolu, po suchej stronie…
Co wynika dla nas z takiej skali zachowań?
Przede wszystkim to, że nadal zachowaliśmy zdolność do zbiorowych i bezinteresownych aktów współodczuwania z pokrzywdzonymi. Sytuacje skrajne potrafią z nas wyzwolić rezerwy człowieczeństwa, skrywane na co dzień z lęku przed śmiesznością, frajerstwem, nie znajdujące ujścia – niestety – w rutynowym rytmie życia. To wyzwolenie piękniejszej strony nas samych nie ma już wprawdzie aury heroicznego fajerwerku, jak w 1980 roku (kiedy Anna Walentynowicz mogła powiedzieć, że z dnia na dzień ludzie stali się lepsi), ale też wówczas mieliśmy do czynienia niemal z powstaniem narodowym – dziś ?zaledwie? z ratowaniem biologicznego bytu tysięcy rodaków i materialnego dziedzictwa części własnego państwa. To istotne przewartościowanie.
Jednocześnie potwierdziła się nasza namiętność do gadania. Skłonność do „zamawiania” rzeczywistości potokiem (nomen omen) słów. Wprawdzie ?na początku było Słowo?, ale u nas słowa są na początku, w trakcie i na końcu. Wiele słów. Większość niepotrzebna, a niektóre – niewłaściwe, w niewłaściwej chwili – katastrofalne w skutkach, jak słuszne w innych okolicznościach słowa premiera o zależności odszkodowań od ubezpieczeń.
Wiarę w magiczną siłę sprawczą słów zwykło się przypisywać dziedzictwu komunizmu. To ten system stwarzał przemówieniami swoich prominentów, słowami-wytrychami i wskaźnikami, fikcyjną rzeczywistość, która miała zastąpić świat realny. To w tym systemie za pomocą prostych zabiegów językowych odwracano znaczenie pojęć tak, że stawały się własnym przeciwieństwem: demokracja socjalistyczna, ludowa praworządność?. Ale to nie jest cała prawda.
Już w relacjach podróżników do Polski XVI i XVII wieku można znaleźć opinie, że nade wszystko kochamy dyskutować, a kiedy dojdziemy już do zgody, co należy zrobić, uznajemy to za zrobione. Realizacja słusznych postanowień mało nas interesuje. Warto by się przyjrzeć, ile ze wspaniałych ustaw z trudem uzgodnionych w Sejmie III Rzeczypospolitej pozostało na papierze. Podejrzewam, że ich liczba jest niezbitym dowodem na to, że III RP jest pod tym względem bezpośrednią spadkobierczynią tej pierwszej, szlacheckiej.
Ponieważ używamy słów chętnie i w nadmiarze – ich siła oddziaływania ulega nieuchronnej inflacji. Sięgamy więc po sformułowania coraz mocniejsze, dosadniejsze, krańcowe, a kiedy i one tracą swoją moc – podnosimy głos aż do krzyku. Stąd w miejsce zarzutów o niekompetencję, bałagan lub demagogię padają wypowiadane z irytacją gorzkie słowa o politycznym szabrownictwie, ścierwnictwie, zemście i zdradzie; niewątpliwie barwne, niewątpliwie bezużyteczne w rzeczowej dyskusji. Co nie znaczy, że poszkodowanym robi różnicę, czy padli ofiarą niekompetencji czy zdrady.
Wreszcie warto się zastanowić nad ową „karą boską” a zwłaszcza nad „Bożą zemstą”. To też wielkie słowa, wypowiadane przez zwykłych ludzi przygniecionych przez skalę katastrofy wykraczającą poza ich wyobraźnię. Zakładam, że część z nich wypowiada je odruchowo, bez zastanowienia, z nawyku, byle znaleźć ujście dla wstrząsu, który przeżywają. Znaczna część (z moją panią w sklepie na czele) używa tych słów świadomie i z namaszczeniem biblijnych proroków.
W takiej postawie przejawia się przede wszystkim wschodni fatalizm ciężko doświadczonych. Podświadome przekonanie, że światem rządzą wielkie i potężne siły, których wyrokom zwykły człowiek nie jest w stanie się przeciwstawić. Poczucie winy i grzechu (w naszej tradycji bardzo silne i stale podsycane), które każe wyroki niebios przyjmować z pokorą i biernością, jeśli nawet nie z ulgą i wdzięcznością, że i tak są dość powściągliwe i ograniczone. Gdyby bowiem na serio brać słowa (znowu te słowa!) niektórych kapłanów, to w porównaniu z Polską Sodoma i Gomora były przedsionkami Raju.
Z bierności, z pokory, z fatalizmu bierze się brak refleksji. Czy Miłosierny Bóg może się mścić? Nawet pojęcie zasłużonej kary już na tym świecie jest problematyczne. Może w Polsce podświadomie nie wierzy się w miłosierdzie, wierzy się w okrutnego Boga Starego Testamentu? Ale i On nie ulegał niskiej chęci zemsty. Bywał urażony i wtedy milczał, pozostawiając swoich wyznawców w poczuciu osamotnienia i zagubienia. Na Hiobie też się nie mścił – poddawał go próbie. Potop był karą, nie zemstą. Zemsta na człowieku – słabym i znikomym wobec boskości – stawia Boga niemal na równi z jego ofiarą. To cecha bogów greckich ulegających ludzkim słabościom. Czy polska wiara ulega pogańskim pokusom?
Są to wielkie tematy, ale odnoszę wrażenie, że w naszym wypadku chodzi o sprawę znacznie prostszą. O dosyć rozpowszechnione przekonanie, że nie tylko Kościół, ale i Bóg biorą aktywny udział w polskich przemianach politycznych i ustrojowych. Ten pychą pachnący pogląd każe maluczkim wierzyć, że Wszechmogący czuje się obrażony przejęciem władzy przez postkomunistów. Tak, jak czuje się tym faktem obrażonymi wielu uczciwych ludzi spragnionych historycznej sprawiedliwości. Demokracja jej nie zapewnia. Więc Wszechmogący – paradoskalnie bezradny – mści się. Zemsta jest przyznaniem się do bezradności.
Bierny i pokorny fatalista nie zastanawia się, dlaczego Bóg miałby się mścić na niewinnych; na najwierniejszych synach Kościoła, których dopiero co odwiedził Jego Namiestnik, by podtrzymać upadające w nich serca. Bierny i pokorny fatalista nie idzie – na szczęście – dalej w swoim rozumowaniu i nie mówi, że skoro kataklizm był Wolą Bożą, to ratowanie ofiar jest automatycznie sprzeciwianiem się Jej. Bierny i pokorny fatalista czuje ból i bezradność i daje jej wyraz, jak potrafi.
Mamy w Polsce wielu zbolałych i bezradnych. A boleść i bezradność – w odróżnieniu od Boga – potrafią się mścić.
Jacek Kaczmarski
Gazeta Wyborcza nr 131 z dnia 1997/06/07-1997/06/08, dział ŚWIĄTECZNA, str. 16
Nadesłała Ewa