My, mężczyźni, nie rozmyślamy o naszych związkach, dopóki wszystko jest w porządku. Dopiero drugi rozwód skłania do rozważań. Czy nie należałoby przyznać kobietom prawa do błędu, występku, niedoskonałości?

Moje pierwsze małżeństwo trwało piętnaście lat – zwierzał mi się Doświadczony Przyjaciel, sącząc „Pocieszycielkę Zbolałych”. Chociaż w zasadzie nie palił, zaciągnął się papierosem. – Moje drugie małżeństwo trwało piętnaście lat – mówił dalej tym samym refleksyjnym tonem, wspomagając się wciąż we wspomniany sposób. – Moje trzecie małżeństwo trwało dziesięć lat. – Tu zaciągnął się papierosem i wypił kieliszek jakby w przeczuciu zbliżania się do nieuchronnej konkluzji. – Wniosek? – Zapytał sam siebie. – Tracę przy bliższym poznaniu!

Ja sam mogłem umiejscowić się w czwartym czy piątym roku pierwszego związku i ani mi było w głowie zakładać, ze będą jakieś kolejne. Nic więc dziwnego, że potraktowałem zwierzenie Doświadczonego Przyjaciela jako zabawną autoironiczną anegdotę. Jako źródło głębszych, choć spóźnionych refleksji powróciła do mnie po drugim – moim – rozwodzie.

Nie wiem, jak to jest z kobietami, ale wydaje mi się, że my, mężczyźni (jakże zwodniczo dumnie to brzmi) niechętnie oddajemy się refleksjom na temat naszych związków, przynajmniej tak długo, jak długo wszystko naszym zdaniem jest w porządku. Po co grzebać w mechanizmie, który działa? Mam w prawdzie innego przyjaciela, znanego pianistę i kompozytora, który bezustannie grzebie w swoim samochodzie, mimo że nic tam w środku się nie psuje, i w związku z tym jest w bliższych stosunkach ze swoim mechanikiem niż z własną żoną, ale też jest jednym z nielicznych bliskich mi ludzi, który cały czas ma tę samą żonę. We własnym wypadku musiałem jednak przyznać, że drugi rozwód domaga się refleksji.

Pierwszy to w naszych czasach wiadomo. Młodzi chcieli się wyrwać z domów rodzinnych (kiedyś do tego wrócę), wybić się na samodzielność, nie poznali się nawzajem jak trzeba, rzucenie na głęboką wodę emigracji nie wytrzymywali różnicy napięć i charakterów – każdemu może się zdarzyć. Ale w końcu od tego jest pierwszy rozwód i prowadzące doń perypetie, żeby drugiego właśnie uniknąć. I pewnie by tak było, gdyby człowiek się żenił po raz drugi z tą samą osobą, bo pewnie w ogóle by się nie żenił (w ten sposób unikając drugiego rozwodu). Ale druga osoba i to całkiem inna osoba, a co za tym idzie – inne perypetie i doświadczenia.

To także inny rozwód, muszę przyznać. Mniej bolesny, bardziej autoironiczny, prowadzący do zwierzeń Doświadczonego Przyjaciela. Uderza w nich przede wszystkim fakt obarczania siebie (strony męskiej) winą za trzykrotną porażkę w trzech kolejnych podejściach. To moim zdaniem trochę obraźliwe w stosunku do kobiet. Tak jakby te trzy niewątpliwie piękne (znając gust Przyjaciela), inteligentne (znając Jego wymagania) i wrażliwe (znając Jego wrażliwość) niewiasty nie miały nic do powiedzenia przez te – sumując – czterdzieści lat. Czyżby to On je wybrał, poddał się wieloletniej ocenie i pokornie przyjął wyrok, a one przez ten czas niezmiennie ostatecznie i nienagannie oddawały się wyłącznie profesji sędziów przysięgłych?

Czy z czystego dążenia do obiektywizmu i prawdopodobieństwa (bo o prawdzie mowy tu być nie może) nie należałoby przyznać im prawa do błędu, występku, niedoskonałości choćby i wywołanych wadami i niedoskonałościami parszywego charakteru mego Przyjaciela, co w efekcie doprowadziło trzykrotnie do zerwania świętych więzi?

Myślę, że należałoby, i wiem, co myślę, bo myślenie to opieram na własnym doświadczeniu. Ale i z własnego doświadczenia wiem, że myślenie takie do niczego nie prowadzi.

Jesteśmy bowiem z Przyjacielem z takiego pokolenia, w którym od dziecka wpajano chłopcom odpowiedzialność za siebie i świat. A z odpowiedzialnością za siebie i świat idzie poczucie winy. Bardzo, dodajmy, szlachetne poczucie. Rycerskie. Mówiąc wprost, wolimy dostać po mordzie, niż dać po mordzie. Zostać skrzywdzeni, niż skrzywdzić. Przyjąć na siebie ciężar winy, niż zrzucić go na kruche, gładkie ramiona płci niewieściej.

Jest w tym pewna przebiegłość. Pomińmy bicie i krzywdzenie kobiety. W naszym pokoleniu to w ogóle nie mieści się w najobfitszej wyobraźni. Ona bowiem karmiona jest rycerską literaturą, od Tristana i Izoldy po Stasia i Nel (kiedyś do tego wrócę), a jak tu sobie wyobrazić Stasia, który wychodzi z nerw i funduje oddanej sobie pod opiekę Angieleczce śliwę pod okiem, albo Tristana, który – wiedziony przypływem zdrowego rozsądku – mówi do ukochanej: „Iza, dajmy se spokój, na co nam ta ściema”. Nic z tego nie zaiskrzy.

Niemożliwe do wyobrażenia. Choć bardziej niż prawdopodobne jako pomysł do postmodernistycznego opowiadania.

Nie bijemy zatem i nie krzywdzimy. Ale przyjmujemy na siebie winę, przez co łagodzimy ból rozstania. Gdybyśmy bowiem zrzucili tę winę na kruche i gładkie… one mogłyby nie wytrzymać ciężaru i – dopiero byśmy się czuli jak świnie. A tak w najgorszym wypadku czujemy się jak frajerzy, a to w naszych czasach nie jest najgorsze samopoczucie. Frajer bowiem to z reguły człowiek przyzwoity, któremu przyzwoitość stoi na drodze do wielkich osiągnięć w karierze, finansach, świecie mediów i szczęściu osobistym. To – nierzadko – człowiek wart zainteresowania ze strony ciekawej kobiety. Taki zmaltretowany przez tę nieczułą, bezwzględną, chciwą itd. itp. I jeszcze bierze winę na siebie…

Tak odczytałem po własnym drugim rozwodzie ukryte treści w anegdocie mego Doświadczonego Przyjaciela. Dla porządku – jest on ode mnie starszy o dwadzieścia lat, co stawia pod znakiem zapytania pojęcie pokolenia, ale wszyscy starsi ode mnie, jeśli chodzi o wychowanie w stosunku od kobiet, mają jeszcze gorzej niż ja. Nieraz do tego powrócę.

Sam jednak odrzuciłem to łatwe zanurzanie się w poczuciu winy, rozczulanie się nad sobą i głośne, melodyjne (byle słyszalne dla innych kobiet) bicie się w piersi. Nie od razu, rzecz jasna. Taki proces myślowy musi potrwać, zwłaszcza jeśli zachodzi poniewczasie, czyli w pewnym sensie – bezinteresownie. On już nic nie zmieni oprócz…

Oprócz sposobu myślenia o sobie i świecie, o sobie i o kobietach. A w końcu, jeśli już w ogóle o czymś myślimy, to o nich przede wszystkim, a o świecie – poprzez nie, poprzez kobiety.

Kiedy czegoś nie jest się pewnym, czegoś się nie wie – warto sprawdzić, co na ten temat zostało napisane i powiedziane. Im dawniej, tym lepiej. W ten sposób dotarłem do mojej koncepcji – patrona tych i kolejnych wynurzeń – Snu Adama. Ewa jest snem Adama. Kobieta jest Snem Mężczyzny. Ze wszystkimi tego konsekwencjami.

Dlaczego Ewa miałaby być snem Adama? Albowiem jest napisane: „Wówczas to Jahwe zesłał na Adama sen, wyjął mu żebro i utworzył z niego niewiastę. I wtedy rzekł Adam: – Ta dopiero jest kością z moich kości i ciałem z mego ciała. Ta będzie się zwała niewiastą (mężatką)…” Tak o owym pierwszym w dziejach klonowaniu opowiada Zenon Kosidowski.

Tylko czy Adam, znieczulony na czas operacji snem, mógł śnić Ewę? Skąd by wziął jej obraz, skoro Kobieta dopiero miała zostać stworzona? Zakładając, że w ogóle coś mu się śniło, można przyjąć, że były to wizje zrodzone z tego, co już widział i znał – zwierzątka, rośliny, rzeka… i jego własna, uzależniona od Pana samotność. Mógł też śnić lęk przed karą grożącą za złamanie zakazu spożywania owoców z Drzewa Poznania Dobra i Zła. Nawet Śmierci nie widział na własne oczy (żył przecież w Raju); należy przypuszczać, że śnił niesprecyzowane uczucia – fascynację możliwością złamania zakazu i ów lęk przed następstwami powyższego. A Jahwe nadał tym sennym fantazjom kształt cielesny. W końcu kto miał wiedzieć najlepiej, czego Adamowi trzeba?

Mężczyzna był zarządcą rajskiego ogrodu i do jego obowiązków należało nadawanie nazw wszystkiemu, co się znalazło po jego pieczą. Trzeba przyznać, ze zaraz na początku zdradził się ze swoim męskim szowinizmem, nazywając Kobietę Niewiastą, czyli „Tą, która nie wie”, i Mężatką, czyli „Wziętą z męża”. Miało to spowodować w przyszłości wiele nieporozumień i prowadziło do oczywistych niesprawiedliwości. Ale Adam również wielu rzeczy nie wiedział. Na przykład, ze jego Żebro okaże się Piętą Achillesową (Iliada miała powstać dużo później). Nie wiedział też, że nie jest dobrze wytykać swojej jedynej towarzyszce życia jakiekolwiek niedostatki, zwłaszcza niewiedzę. Ponieważ nie skosztował owocu z Drzewa Poznania Złego i Dobrego, nie miał pojęcia, że źle jest drażnić kobiecą ambicję.

Zresztą… jeśli sen jest językiem podświadomości, trudno wykluczyć, ze Adam podświadomie pragnął, by to Ewa wykonała za niego brudną robotę czy raczej nielegalną robotę (mamy to do siebie – zepchnąć ryzyko na kogoś innego i umyć ręce) i złamała zakaz. Jedyny, który ograniczał jego wolność. Co też, jak wiadomo, uczyniła.

Z tego pierwszego aktu nieposłuszeństwa wynikają dla całego rodzaju ludzkiego nader poważne konsekwencje. Kobieta ogniskując w sobie nieuświadomione pragnienia i lęki Mężczyzny. uosabia wszystko, co go kusi i trwoży (przyjrzyjmy się męskiej sztuce, literaturze…), ale co pozostaje poza jego bezpośrednim zasięgiem. Adam – ulepiony na obraz i podobieństwo Stwórcy, musiał mieć, niejako automatycznie, wbudowany w system szacunek dla ładu i porządku Dzieła Stworzenia. Ewa, o której podobieństwie do Stwórcy źródła milczą, najwyraźniej nie posiadała takiego bezpiecznika legalizmu i praworządności; nie posiada do dzisiaj. Żeby poznać prawa rządzące Rajem, była zdana na siebie, na metodę prób i błędów. Poznać – znaczy wiedzieć. (Kościół wiedział z kolei, co robi, paląc czarownice, czyli WIEDŹmy). Od czego więc Drzewo Wiedzy… z jego apetycznie w dodatku wyglądającymi owocami?

W ten sposób, drogi Doświadczony Przyjacielu, Ewa stała się Wolnością Adama od reguł ustanowionych przez Stwórcę, reguł, które dotąd Adam zwykł przyjmować na wiarę. Stała się też Twoim snem o Wolności, który śniłeś trzykrotnie, za każdym razem dowiadując się tego samego, że nad snem nie sposób zapanować. Nie obwiniaj się więc zbytnio za coś, nad czym nie panujesz.

Jacek Kaczmarski

Tekst ukazał się w miesięczniku „Twój Styl” w marcu 2004 roku.