O kłopotach z tożsamością pisze z Australii Jacek Kaczmarski. Zajmowanie się w Australii perypetiami polskiej demokracji sprzyja ogólniejszym nieco rozważaniom na temat problemu tożsamości. Stosunkowo wcześnie odkryłem, że jest mnie – wielu, całkiem często różnych i ze sobą sprzecznych. Zanim odkrycie to przełożyło się na metodę twórczą, sprawiało mi sporo kłopotów. Zupełnie kim innym byłem doznając uniesień przy słuchaniu „Requiem” Mozarta, kim innym odbębniając z upokorzeniem w duszy etiudy na pianinie, kim innym kopiąc piłkę na podwórzu lub podglądając dziewczęta w szatni. Kiedy zacząłem pisać – wcielanie się w postaci historyczne i literackie przyszło w naturalny sposób. Byłem więc i jestem poniekąd i w rozpaczliwym, kabotyńskim Casanovie Felliniego, i w skazanej na wieczne niezrozumienie Kasandrze, we Włodzimierzu Wysockim (niemal do granic samounicestwienia) i – ku własnemu zaskoczeniu – w wyrozumiałym z wiekiem Janie Kochanowskim.
Zawsze też odczuwałem silne pragnienie uczestnictwa (jak „Lutek – Cały Świat na Mojej Głowie” z „Cyryl, gdzie jesteś” Woroszylskiego) w ważnych wydarzeniach dziejowych i jednocześnie obserwacji ich z zewnątrz, komentowania i oceniania. Te schizofreniczne nieco skłonności czy przypadłości uniemożliwiały mi osiągnięcie czegoś, co wydawało mi się najistotniejszym celem człowieka: bycie w życiu i sztuce spójną, konsekwentną całością, monolitem, wcieloną harmonią.
Obecnie cel ten nie wydaje mi się już wart każdej ceny: żeby się więc nie szarpać na próżno z dopasowaniem do siebie nie pasujących elementów, zaakceptowałem stan faktyczny. Przyjąłem siebie niejednorodnego, ulepionego z różnych surowców o rozmaitym stopniu szlachetności.
Jest to rzecz jasna kapitulacja w świetle współczesnych tendencji, modnych na Zachodzie, czyli rychło już w Polsce. Zakładają one bowiem możliwość pełnej samokreacji: możesz być tym, kim zechcesz; nie ogranicza cię ani nie determinuje nic! Musisz tylko zadecydować, kim chcesz być! No tak, ale KTOŚ przecież tę decyzję podejmuje, zanim kimś się staje? Jeśli możliwe jest takie spreparowanie swojej tożsamości z niczego od A do Z, to o jakiej tożsamości tu mowa?
Tak więc skapitulowałem, uznając się za mieszaninę helleńskich pokus i olśnień przefiltrowaną przez judeochrześcijański porządek wartości, skażoną tu i ówdzie miazmatami co ciekawszych herezji, przechowywaną w dość bezkształtnym, trzeba przyznać, naczyniu polskości. Jest to w moim wypadku naczynie wędrowne, bukłak zmieniający kształt, jest otwarte. Mikstura może więc nadal być wzbogacana, a kto wie, czy w australijskim słońcu, po nieuniknionym przefermentowaniu, nie dojdzie do destylacji!?
Pogodzonemu ze sobą łatwiej dostrzec cudze problemy z tożsamością właśnie. Przeciwnicy zjednoczonej Europy (przecież nie tylko polscy) argumentują, że w mającym powstać tyglu ulegną zatarciu lokalne czy narodowe tradycje i wartości. Ale co warta tożsamość, której trzeba chronić administracyjnie, za pomocą ustaw i służb celnych? I po co nam ona, jeśli nie wolno jej konfrontować z innymi tożsamościami? Toć nie przed nimi trzeba ją osłaniać, ale przed szarlatanerią fałszywych tożsamości oferowanych przez tzw. kulturę masową.
Z kolei bezkrytyczni zwolennicy totalnego wymieszania cywilizacyjnych i kulturowych ingrediencji zapominają, że coś trzeba wybrać i uznać za swoje, a coś odrzucić jako obce i zbędne, by móc mówić o jakiejkolwiek tożsamości. I znów – jak w wypadku tez o samokreacji – decyzja wyboru dokonuje się już na podstawie jakiegoś systemu wartości, a więc tożsamości.
Ci, którzy za wszelką cenę chcą mieć w konstytucji Boga i Naród, mimowolnie przyznają, że te dwa wielkie pojęcia mogą gdzieś się zapodziać, jeśli nie zostaną prawnie usankcjonowane. Wyjątkowy to brak zaufania do wielkości tych pojęć. Lecz ci, którym nie są one do niczego potrzebne, ryzykują z kolei sankcjonowanie bezkształtnej, niczym nie motywowanej magmy ludzkiej, podatnej na jakąkolwiek zewnętrzną siłę, która nadałaby jej formę i sens. Dyskusje o wartościach i tożsamości odbywają się bowiem w gronie aksjologów i polityków, przywódców duchowych i partyjnych: rządzeni, w swej masie, utożsamiają się jedynie z siłą, tajemnicą lub nawykiem.
Z przykrością trzeba stwierdzić, że demokracja parlamentarna nie dysponuje żadnym z tych atutów tak atrakcyjnych dla tłumu, chyba żeby za jej siłę uznać elastyczność, zdolność do samokorygowania się. Ale to z kolei nie pozwala do niej przywyknąć. Nie dysponuje także tajemnicą – wręcz przeciwnie: dość otwarcie, jawnie i często niesmacznie przyznaje się do swojej niedoskonałości, niepewności i niewiedzy. Jest więc matką względności i zachwiania systemów wartości.
Jednak argument, że to dobrze, że tam, gdzie nie będzie systemów wartości, ludzie nie będą się w ich imię krajać na kawałki, palić na stosach lub unicestwiać moralnie, jest argumentem pozornym. W miejsce systemów wartości pojawiają się natychmiast fikcje, rzeczywistości wirtualne, za które nikt odpowiedzialności nie bierze, ale które są równie skutecznym pretekstem do przelewu krwi. Człowiek odczuwa bowiem potrzebę dania za coś głowy, zwłaszcza nie swojej. Fanatyzm bierze się ze strachu i niepewności, wiary w fikcję właśnie, a nie z ugruntowanej wiedzy na temat własnych korzeni.
Wiedza na temat cudzych korzeni także bywa przydatna, choć powodować może komplikacje. Środowiska artystyczne Australii też przeżywają swój tożsamościowy dylemat: 80-letnia malarka Elizabeth Durack, tak skutecznie utożsamiła się z fikcyjnym twórcą aborygeńskim Eddie Buurrupyem (kompilując jego życiorys, dossier i wypowiedzi), że trzy ?Burrupy? znalazły się na objazdowej wystawie sztuki aborygenów. Krytycy mają jedynie nadzieję, że były one jedynymi ?białymi uzurpacjami?.
Z kolei Leon Carmen, biały taksówkarz z Nowej Południowej Walii, przeistoczył się w Wandę Koolmatrie, również fikcyjną aborygenkę, która jakoby spisała wspomnienia swojej matki. Nie byłoby niczego nadzwyczajnego w tej literackiej mistyfikacji, gdyby nie fakt, że książka została nagrodzona w konkursie kobiecych wspomnień i znalazła się w spisie lektur szkolnych.
Pierwszy wypadek tożsamościowej przemiany tłumaczy się długoletnim kontaktem malarki ze środowiskiem pierwotnych mieszkańców Australii. Utożsamienie się było kompletne, ale i „artystowskie”; to nie bezkrytycznie wierni malują najlepsze święte obrazy. Michał Anioł nie był wzorem katolika (podobnie jak jego sponsor), a Matka Boska mówiła ponoć do Styki: „Ty mnie nie maluj na kolanach, ty mnie maluj dobrze!”. Natomiast sprawa taksówkarza ma nieco inny wydźwięk. Mistyfikator oświadczył, że wymyślił aborygenkę, w którą się wcielił, by zwiększyć szanse na druk swego dzieła. Australijski przemysł wydawniczy faworyzuje bowiem jego zdaniem literaturę etniczną, nieanglosaską. Jednym słowem wykorzystał jedynie „polityczną poprawność” wydawniczych preferencji.
Cóż z tego jednak wynika, jeśli zrobił to dobrze? Wręcz „aż za dobrze”, w sposób wart nagrody, hm, w wysokości pięciu tysięcy dolarów australijskich? Czy jeśli rzeczywiście powstało dzieło ważne, to czy ważne jest, kogo udawał jego autor, by ujrzeć je w druku? Może rzeczywiście Leon Carmen wie tyle o duszy aborygeńskiej kobiety, ile Tomasz Tryzna o duszy dojrzewającej nastolatki? Niejasna jest granica między udawaniem a utożsamieniem się: syndrom generała Della Rovere z filmu Vittorio de Siki: tak długo udawał bohatera, aż musiał się nim stać. Może więc w dobie fikcji i rzeczywistości wirtualnej, kiedy nie jesteśmy pewni, kim jesteśmy, ważne jest przynajmniej – kogo udajemy?
Jacek Kaczmarski
Gazeta Wyborcza nr 102 z dnia 1997/05/02-1997/05/04, dział ŚWIĄTECZNA, str. 14
Nadesłała Ewa