Kiedy Epimeteusz otworzył puszkę Pandory i uwolnił śmiercionośne bestie, z całą pewnością był wśród nich rekin.

Ocean jest dla mieszkańca Australii codziennością. Największe skupiska ludzkie powstały i rozwijają się wokół naturalnych portów zapewniających kontakt ze światem, pracę i rozrywkę. Żeglarstwo, motorowodniactwo, nurkowanie z aparatem tlenowym i na bezdechu, wędkarstwo i rybołówstwo, surfing, połów muszli, ślimaków morskich i skorupiaków mogą być zarówno przemysłem, jak i miłym sposobem spędzania wolnego czasu. O skali tych możliwości (i ich opłacalności) niech świadczy fakt, że uprawnienia kontrolne departamentu rybołówstwa są porównywalne z uprawnieniami policji i urzędu podatkowego, a wykrycie na pokładzie niewymiarowej langusty lub nielegalnego sprzętu do jej połowu może się skończyć konfiskatą łodzi.

Pływa się jednak, nurkuje, żegluje i łowi powszechnie, a w dni otwierające sezon na kraby czy małże urządza się całe rodzinne wyprawy, tak że wybrzeże i przybrzeżne wody, przy całym swym ogromie, wydają się niemal zatłoczone. Ojcowie i matki zarzucają ogromne wędziska z przynętą kupioną w barze szybkiej obsługi lub na stacji benzynowej, a dzieciarnia brodzi po lagunach w poszukiwaniu wszystkiego, co się da obejrzeć, złapać i zjeść.

Z łodzi natomiast, po wypłynięciu na pełne morze, poza barierę raf, ocean wydaje się otchłanną pustką. To, co się w nim odbywa, odbija się najwyżej słabiutkim sygnałem na echosondach i raczej się wie, niż wierzy, że tam, na głębokościach, istnieje w najróżnorodniejszych formach życie i toczy się walka o przetrwanie. Nawet nurek amator po półgodzinnym pobycie 20-30 metrów pod powierzchnią wraca z wrażeniem, że był jedynie chwilowym intruzem w obcym świecie, któremu jest całkowicie obojętny.

Wypłynęliśmy z przyjaciółmi w listopadzie, z nadzieją, że uda nam się zobaczyć tarło wielorybów. To ich romansowa pora i uprzejmie wybierają sobie na zaloty okolice Perth. Widok ponoć wart jest paru godzin morskiej choroby, choćby ze względu na rozmiary tych zwierząt i ich rzadkość. Nie poszczęściło nam się, ale wracając zauważyliśmy dwie czy trzy łodzie oraz helikopter skupione w jednym miejscu. Tam gdzie są ludzie, musi być coś ciekawego, może właśnie wieloryby przyłapane in flagranti – dołączyliśmy więc do oceanicznej widowni.

Z początku wydawało się nam, że obiektem zainteresowania jest utopiona krowa; brązowawa sierść i rozmiary uzasadniały takie przypuszczenie, zwłaszcza że morze przyjmuje i wyrzuca na brzeg najdziwniejsze odpady i zguby z przepływających statków. Ale to był lew morski, okrutnie poszarpany, wybebeszony i pozbawiony łba. Wzdęty unosił się na łagodnej fali pracowicie obskubywany przez rybi drobiazg. Od oglądających go wilków morskich dowiedzieliśmy się, że padł ofiarą dużego rekina.

Wieczorem obejrzeliśmy w telewizji atak pięciometrowego żarłacza na naszego lwa (helikopter należał do któregoś z kanałów telewizyjnych) i był to przejmujący spektakl. Rekin jest stworzeniem pierwotnie i prymitywnie doskonałym; jego siła i instynktowna determinacja nie dawały morskiemu lwu żadnych szans. Ofiara, bezkształtna i żałosna w porównaniu z napastnikiem, mogła mieć jedynie nadzieję na szybką śmierć.

W tym samym czasie rekiny pojawiły się również na południu, koło Albany; jeden z nich zaatakował płetwonurka. Nic więc dziwnego, że stały się tematem numer jeden w TV. Przebywając w swoim żywiole, wtargnęły na teren ludzkich rekreacji, wprowadzając sporą dozę emocji i wymuszając na obserwatorach respekt i pokorę. Jeden z moich przyjaciół zajmujący się od 20 lat nurkowaniem utrzymywał, że prawdopodobieństwo podwodnej napaści rekina na człowieka jest zbliżone do trafienia szóstki w totka. Uznałem, że wolę to drugie.

Przyszło mi do głowy, że z odpowiedniej perspektywy nasz glob też musi wyglądać na otchłannie pusty i spokojny. „Z wysokiego nieba odrzutowców ten kraj odlatuje jak listek brzozy” – pisał o Polsce Mieczysław Jastrun. „Błękitna planeta” – mówili kosmonauci, odpowiednio oddaleni, by nie widzieć ognistych wysepek miast. Dopiero kamery telewizyjne przypominają o trwającej bez przerwy morderczej walce, dokumentując jej kolejne ofiary.

Przed laty wpadło mi w ręce opracowanie amerykańskiego politologa, który utrzymywał, że po wojnach ideologicznych XX wieku nadejdzie czas krwawych konfliktów wyznaniowych, po czym pojawi się terror w stanie czystym, nie potrzebujący uzasadnień. Doświadczenie historii wskazuje, że jeśli coś pojawia się w zasięgu możliwości człowieka, człowiek ową możliwość wykorzysta. Ta sama reguła działa też w odwrotną, pozytywną stronę.

Podczas szczytu Reagan-Gorbaczow w Genewie grupa rosyjskich dysydentów wpadła na pomysł zorganizowania solidarnościowego koncertu narodów zniewolonych przez komunizm. Uzyskano pozwolenie, wynajęto salę, zaproszono gości. Oprócz Rosjan pojawili się Czesi, Polacy (m.in. piszący te słowa), Ukraińcy i Afgańczycy. Dysydenccy artyści z kręgu kultury słowiańskiej szybko się porozumieli na gruncie szczodrze zaopatrzonego bufetu. Niepijący bardowie mudżahedinów sięgnęli po noże. Okazało się, że reprezentują dwa rywalizujące odłamy bojowników o niepodległość. Jedni byli zwolennikami Dostuma, drudzy – Massuda. Rosjanie rozdzielili zwaśnionych (taka już ich dola) i koncert się odbył, ale wrażenie tragifarsy pozostało. Dziś Dostum i Massud są aliantami w walce z rekinem talibów, o których wówczas nikt nie słyszał. A w dziejach Afganistanu po wycofaniu się wojsk radzieckich nie ma nic z farsy.

Turyści zwiedzający świątynię Hatszepsut w Luksorze weszli na teren rekinów islamu. Nie tylko ubrani w sposób uwłaczający wyznawcom Allaha i zachowujący się nieprzystojnie, ale dostarczający dewiz państwu egipskiemu, największemu wrogowi fundamentalistów. W dodatku szukający romantycznych i zmysłowych uniesień w materialnym dziedzictwie Kleopatry i Nefretete, w bezbożnych budowlach i wizerunkach, które należy zetrzeć z powierzchni ziemi. Historia i kultura są wrogie wszelkiemu fundamentalizmowi, bo świadczą o człowieku, tłumaczą go. Fundamentalisty nie interesuje człowiek, lecz Bóg. Najprostsze motywacje dają największą siłę, a cóż prostszego nad instynkt zabijania?

Prometeusz był wprawdzie tytanem, ale nie fundamentalistą. Ulepił ludzi i podstępem załatwił sprawę składania przez nich ofiary bogom. (Greckich bogów dawało się jeszcze oszukać, mieli wiele cech ludzkich. Między nimi próżność i skłonność do powierzchownego oglądu świata.) Wykradł dla nich ogień, nauczył ich rzemiosła i uprawy roli. Można rzec, że stając po ich stronie przeciw bogom pierwszy naruszył naturalny porządek rzeczy, deklarując się jako zwolennik liberalizmu, wolnej gry sił wytwórczych i demokracji. Spotkała go za to zasłużona kara.

By zemścić się także na ludziach, bogowie stworzyli piękną Pandorę, wręczyli jej legendarne puzdro pełne wszelkich nieszczęść i podstawili bratu Prometeusza Epimeteuszowi. Ten, ulegając namowom żony, otworzył puszkę Pandory i uwolnił śmiercionośne bestie – i z całą pewnością był wśród nich rekin. Przebiegłość bogów przejawiła się właśnie w tym, że posłużyli się bratem tytana i jego ludzkimi słabościami. Bogowie lubią, gdy ludzie sami ściągają na siebie karę. Od tego więc czasu dobroczyńcy przeważnie kończą tak jak Prometeusz, a my, Epimeteusze, ulegamy sobie i kobietom, ściągając na siebie wszelkiego rodzaju nieszczęścia.

W naszej postmodernistycznej epoce, kiedy bogów nie ma albo jest ich tylu, ilu ludzi na błękitnej planecie, sytuacja się skomplikowała. Nigdy nie wiadomo, kiedy i jaki wyznawca poczuje się wykonawcą aktu zemsty czy kary. A ukarani nie będą mieli szansy dowiedzenia się, w imię czego złożono ich w ofierze. Bo plemię Epimeteuszy to beztroscy świadkowie świata i nieświadomi wykonawcy wyroków; wędkarze i płetwonurkowie żyjący nadzieją, że raczej wygrają w totka, niż spotkają rekina. A nadzieja, nie każdy o tym pamięta, też była w puszce Pandory. Tylko została w niej zatrzaśnięta na zawsze.

Jacek Kaczmarski
Gazeta Wyborcza nr 299 z dnia 1997/12/24-1997/12/26, dział ŚWIĄTECZNA, str. 25

Nadesłała Ewa