Jacek Kaczmarski z Two Rocks
Tulipanowa gorączka” Debory Moggach (Dom Wydawniczy Rebis, 2000) jest próbą stworzenia powieściowego odpowiednika „Martwej natury z wędzidłem” Zbigniewa Herberta, esejów na temat siedemnastowiecznego malarstwa holenderskiego. Autorka nie ukrywa tego wykorzystując fragmenty dzieła Herberta jako motta i przywołując je w końcowych podziękowaniach. Odnajdujemy tu więc nie tyle Holandię historyczną, Holandię rozkwitu gospodarczego, ekspansji kolonialnej, demokracji, ładu i dobrobytu, ile Holandię tego okresu utrwaloną na zawsze w zbiorowej wyobraźni przez jej malarzy; rzemieślników w końcu, opłacanych za uwiecznianie materialnych dowodów łaski bożej, sukcesu ludzi bogobojnych, przedsiębiorczych i pracowitych. Deborah Moggach buduje kolejne rozdziały powieści wokół istniejących obrazów.
Nie jest to jednak czcza stylistyczna zabawa. Przed laty autor „Paragrafu 22” Joseph Heller usiłował w książce „Namaluj to” znaleźć nić łączącą demokrację ateńską, holenderski cud gospodarczy siedemnastego wieku i tajemnicę malarstwa Rembrandta za pomocą właściwych sobie talmudycznych, erudycyjnych paradoksów. Udało mu się połączyć Sokratesa, Homera i Arystotelesa z boomem śledziowym i cenami farb olejnych, ale klucza do rembrandtowej magii nie znalazł. Autorce „Tulipanowej gorączki” udało się to.
Powieść można by określić mianem występnego romansu we wnętrzach. Jest to bowiem romans występny, wobec praw boskich, wobec norm obyczajowych, wobec sztuki nawet. Namiętność łącząca dwoje bohaterów podważa i niszczy wszystko, na czym stoi świat, w którym się spotkali, choć jednocześnie jej spełnienie jest od tego świata zależne. Grzeszna pasja demaskuje pozorność, fasadowość ładu, dobrobytu i reguł porządkujących życie codzienne. Okazuje się nagle, że to, czym człowiek zabezpiecza się przed nicością: religia, prawodawstwo, rzemiosło i sztuka – musi wejść w konflikt z emocjami, które stanowią o jego człowieczeństwie: ze świadomością lęku przed śmiercią i z pragnieniem miłości.
Jest to romans we wnętrzach, gdzie, jak w obrazach Vermeera, de Hoocha czy Hedy panuje stałe niedopowiedzenie; częściowo tylko oświetlone przedmioty i twarze, choć pieczołowicie oddane, tracą swoją realną codzienność, stają się pozbawionym praktycznego wymiaru sygnałem światła i mroku. Nie ma tu nieba. Jest tylko „echo nieba”, światło właśnie, przenikające szczeliny bastionu przedmiotów, który człowiek postawił wokół siebie.
Ten nastrój niedopowiedzenia, nieobecności tego, co najważniejsze, co sprawia, że nic nie jest tym, czym się wydaje, metafizyka konkretu rodem z holenderskich mistrzów, nadaje „Tulipanowej gorączce” niezwykły smak.
W tradycji śródziemnomorskiej, tradycji Starego i Nowego Testamentu czy tragedii greckiej dramat ludzkiego pojedynku z przeznaczeniem odbywał się niemal zawsze pod gołym niebem. Ofiara Abrahama, Chrystus na krzyżu, to wizerunki bezpośredniego starcia tego, co ziemskie i poznawalne z tym, co boskie i niepojęte.
Człowiek nowożytny to herbert-owski Spinoza szlifujący soczewki na mrocznym poddaszu, który słyszy oddalające się kroki. Tacy też są uczestnicy historii opowiedzianej przez Deborę Moggach.
Czy to oznacza wyrok na świat stworzony przez człowieka? Czy te wnętrza, meble, dywany, kafelki, dzbany i kielichy, te okręty wyładowane wszelakim dobrem, te wiatraki i tulipany, wreszcie te kobiety przy klawikordach, czytające w oknie listy od ukochanych, nalewające mleko do mis, wyszywające barwne wzory na tkaninach – to marność i tylko marność, pozór istnienia poniżej poziomu morza, istnienia w ciągłej grozie unicestwienia?
Siedemnastowieczne obrazy, z których wzięły się i eseje Herberta, i powieść Moggach, potwierdzają i zaprzeczają zarazem. Jeśli to nawet marność, to jakżeż piękna! I to bolesne piękno rodzi sztukę, która na miarę człowieka jest namiastką wieczności.
Nadesłał Marcin Perkowski
09.12.2000
Teksty dostępne także w archiwum Rzeczpospolitej On-Line www.rzeczpospolita.pl