Burzliwe oklaski, łzy radości, poetyckie metafory towarzyszyły w ubiegły piątek decyzji australijskiej Konwencji Konstytucyjnej o przeprowadzenie referendum w sprawie zerwania więzów z monarchią brytyjską i utworzenia republiki. Pierwszy raz, odkąd mieszkam w Australii, byłem świadkiem publicznej erupcji uczuć patriotycznych (wyjąwszy emocje towarzyszące zawodom sportowym).

Dwutygodniowe obrady konwencji odbierane były zresztą trochę jak sportowe zmagania. Nastrojowi chwili uległ nawet premier Howard, zwolennik monarchii, mówiąc o wspólnym dla Australijczyków zapachu eukaliptusa, czerwonym pyle pustyni i soli oceanu. Taki patos nie jest tu typowy. Deklaratywny patriotyzm przyjmuje się z ironią i nieufnością. Problemy lokalne skupiają większą uwagę niż zagadnienia w skali federalnej. Uczestniczyłem ostatnio w przyznawaniu obywatelstwa setce rezydentów z wielu stron świata i był to piknik, bez pompy i wzniosłości, choć patronował mu z wysokości drzewca sztandaru portret Elżbiety II. Ot, powściągliwość wobec wielkiej polityki dominuje w australijskiej obyczajowości.

Niemniej wzbudzenie dreszczu emocji wokół referendum, podkreślanie tego, co łączy obywateli tego kontynentu, leży w interesie wszystkich. Referendum jest bowiem tylko pierwszym krokiem do zmian, których koniec pozostaje nieznany. Więcej niż połowa Australijczyków chce republiki, ale aż 68 proc. uważa, że prezydent, który zastąpić ma obecnego generalnego gubernatora, winien być wybierany w wyborach powszechnych. Tymczasem kompromis z konwencji zakłada, iż prezydent będzie wybierany większością dwóch trzecich głosów w parlamencie, a premier ma mieć prawo odwołania go ze skutkiem natychmiastowym. Z monet i banknotów zniknie wizerunek królowej, odbędzie się debata o wyglądzie nowej flagi, rozliczne instytucje utracą przydomek “królewski”, ale to tylko zewnętrzne atrybuty transformacji. Już padają pytania o stopień niezależności stanów. Jakie prawa zachowa stan o monarchistycznych preferencjach w republikańskiej federacji? Czy republika nie zacznie produkować kosztownych, biurokratycznych instytucji?

Zwolennicy republiki mówią o zasobach energii czekających na wyzwolenie. “Tu nie chodzi o antybrytyjskość, tylko o pro- australijskość” – mówi b. premier Nowej Południowej Walii. Aborygeńska sportsmenka Nova Peris-Kneebone na zarzut, że republika wiąże się z całym szeregiem niebezpieczeństw, odparła: “Kiedy miałam osiem lat, mówiono mi, że gra w hokeja jest niebezpieczna. A teraz mam złoty medal olimpijski”.

Kwestia tożsamości jest zasadnicza. Czy była kolonia, dostarczyciel tanich surowców i bitnych żołnierzy, jest odległym przyczółkiem Europy na azjatyckich morzach, czy jest państwem azjatyckim zamieszkanym w większości przez Białych, czy może już staje się kolejną mutacją amerykańskiego typu organizacji społecznej? Te pytania czekają na odpowiedź. Na szczęście Australijczycy wydają się podchodzić do kwestii swej tożsamości we właściwy sobie, swobodny i pogodny sposób. Republika czy monarchia – nie spędza im to snu z powiek. Canberra daleko, a zapach eukaliptusa, rudy pył i słony ocean – tylko o krok.

Jacek Kaczmarski
Gazeta Wyborcza nr 39, (Warszawa) z dnia 1998/02/16, dział ŚWIAT, str. 6

Nadesłała Ewa