Świat niesie dzisiaj więcej zagrożeń niż pociech, zwłaszcza tym, którzy przez dziesięciolecia drzemali pod przykrótką i niepiękną, ale jednak kołderką realnego socjalizmu.
Jeżdżę po Polsce z koncertami i spotykam wspaniałych ludzi. Otwartych na sprawy świata, a jednocześnie zaangażowanych w problemy lokalne. Borykających się ze sfinansowaniem remontu szkoły i biorących udział w ogólnopolskich dyskusjach literackich. A przede wszystkim wywodzących swoje zamierzenia i aspiracje ze stanu faktycznego, z rzeczywistości ich miast i miasteczek, z lokalnych warunków i tradycji. Ci ludzie nie uważają, że każdą dyskusję światopoglądową należy rozpoczynać od poziomu aborcji i eutanazji, homoseksualizmu i kapłaństwa kobiet. Ci ludzie bardzo rzucają się w oczy. Jest ich mało.
Większość natomiast sprawia wrażenie, jakby dopiero co została przesiedlona i żyła w obcym sobie świecie. W jakimś sensie tak jest – zostaliśmy wszyscy dość gwałtownie (choć bezkrwawo) przesiedleni z PRL-u do III Rzeczypospolitej, z azylu centralnego planowania na wolny rynek popytu i podaży, z nieodpowiedzialności w odpowiedzialność. O ile jednak wspomniani przeze mnie nieliczni uznali owo przesiedlenie za swoją szansę, o tyle pozostali uważają, że zmuszono ich do robienia czegoś, do czego nie są przeznaczeni, do zachowań obcych ich naturze i przyzwyczajeniom. Czują się nieautentyczni.
Czym jednak jest ich autentyzm, skoro przyzwyczajenia siłą rzeczy mają rodowód peerelowski, czyli nieautentyczny z samej definicji? Jeszcze kilka lat temu, na fali nadziei i entuzjazmu wobec „nowego”, wydawało się niemożliwe, by powróciły z komunistycznych koszmarów opryskliwe ekspedientki, agresywni konduktorzy, braki w zaopatrzeniu, nieczynne telefony, dezinformacja na planszach informacyjnych i sakramentalne „to nie moja sprawa…”. Tymczasem znów to mamy, i to na każdym kroku.
Dwukrotnie w ciągu trzech miesięcy z ekspresu „Panorama” na trasie Warszawa – Wrocław zaszła – cytuję – „konieczność wyczepienia ze składu” wagonu restauracyjnego, o czym nikt pasażerów na dworcach nie informował, choćby po to, by kupili sobie coś do jedzenia i picia na peronie. O ile jednak za pierwszym razem tłumaczono mi w miarę grzecznie, że kolej za to nie odpowiada (a kto?), o tyle za drugim razem ten sam kierownik pociągu przedstawiający się numerem 44657 opryskliwie warknął: „Ja już z panem dyskutowałem na ten temat!”. Być może różnica polegała na tym, że za pierwszym razem w rozmowie brała udział reporterka „Gazety Wyborczej”…, być może na tym, że wiedząc o „konieczności wyczepienia” kierownik 44657 najadł się i napił na śniadanie wystarczająco, by nie odczuwać solidarności z pasażerami podległej mu jednostki transportu.
Nie można więc traktować takich zachowań jako autentyczne. To tylko odnowione okolicznościami i warunkami pracy nawyki. W końcu przed II wojną światową „polski kolejarz” to brzmiało dumnie. Co zatem jest polską autentycznością?
Z całą pewnością walka z najeźdźcą (najlepiej innej wiary), z zaborcą, później z okupantem, na koniec z systemem (nie tyle dlatego, że absurdalny i szkodliwy, ile – że obcy).
W walce byliśmy autentyczni, bo też chodziło jeśli nie o przeżycie, to o ocalenie godności, szacunku dla samego siebie. Z tego samego powodu autentycznym się jest w modlitwie, zwłaszcza w obliczu zagrożenia. „Jak trwoga – to do Boga” – mówi przysłowie, a współczesny świat niesie więcej zagrożeń niż pociech, zwłaszcza tym, którzy przez dziesięciolecia drzemali pod przykrótką i niepiękną, ale jednak kołderką realnego socjalizmu.
Czy jednak walka i modlitwa mogą być wartościami absolutnymi w procesie budowy państwa? Ci, którzy mówią o walce i o Bogu, najmniej wspominają o państwie, w którym chcieliby się spokojnie modlić. Miliony autentycznych bez wątpienia katolików skupionych wokół Radia Maryja realizują bezwiednie XVIII-wieczny model patriotyzmu: bunt przeciw światu w imię zaświatów. Ojczyzna ma wymiar niebieski, pieniądz niech płonie więc na ołtarzach, a wojsku i tak buty niepotrzebne, jeśli łaski Bożej nie będzie. Odnosi się czasem wrażenie, że ortodoksyjnym katolikom Polska jest potrzebna jedynie jako idea, wokół której zapalają się serca i rodzą motywacje, podobnie jak ortodoksyjni Żydzi odrzucają istniejące państwo Izrael, bowiem nie Mesjasz je stworzył.
Pozostaje walka. I ta jest toczona – nie przeciw państwu, które już trudno uznać za cudze, ale przeciw temu, co daje się w nim uznać za wrogie. Można by rzec, że to wspaniale. O coś nam chodzi, skoro różnimy się i ścieramy w walce o imponderabilia. Tyle że każda ze stron ma własne imponderabilia i walka idzie na wyniszczenie, co w kontekście racji stanu budzi podejrzenie, że chodzi głównie o władzę.
Tak to odbiera publiczność, największa, milcząca część społeczeństwa. Referendum konstytucyjne pozwoliło ją dokładnie oszacować. To ci sami, którzy w stanie wojennym byli świadkami starcia demonstrantów z ZOMO pod katowickim dworcem, i którzy krzyczeli, gdy dosięgał ich strumień z armatki wodnej: „Nie po publiczności!”.
Będzie ich coraz więcej. Dołączą do nich młodzi, zrażeni jałowością starć światopoglądowych, stopniem ich komplikacji, niejednoznacznością argumentów historycznych i filozoficznych. Ile trzeba wiedzieć, żeby się w tych sporach nie zagubić, a i to nie gwarantuje efektów! Praktycznie robimy wszystko, żeby zniechęcić następne pokolenie do naszych spraw najistotniejszych. Masowy model kultury amerykańskiej, dający proste fascynacje i proste rozstrzygnięcia, wirtualne zagrożenia i zwycięstwa, bije na głowę dramatycznie prawdziwą, krwawą, bohaterską, ale i absurdalną czasem polskość.
Ów model ma jeszcze jedną cechę (dla polityków zaletę): jest wszystkożerny; wchłania każdy bunt, każdą schizmę i herezję, trawi je i zamienia w atrakcyjny towar. Dokonuje kastracji autentyczności w sposób, który zamiast zadawać ból daje złudzenie przyjemności. Ale i ten żarłoczny moloch jest faktem naszych czasów i nie sposób odpędzić go gusłami. Można go jedynie ignorować w oczekiwaniu aż sam sobą się znudzi. Przedtem jednak z naszych pełnych pasji starć i potyczek zrobi beznadziejną telenowelę.
Żyje w zachodniej Australii pewien farmer, który przed laty uznał, że w efekcie gospodarczych decyzji rządu federalnego poniósł znaczne straty finansowe. Canberra nie podzielała jego opinii i wieloletni spór między obywatelem a jego rządem nie mógł znaleźć rozstrzygnięcia. Obywatel zaczął więc szukać precedensu – i znalazł prawo mówiące, iż kolonia może wypowiedzieć posłuszeństwo Koronie, jeśli ta działa na jego szkodę. Ogłosił się pokrzywdzoną kolonią (formalnie Australia nadal podlega królowej brytyjskiej), ustawił na granicach swojej posiadłości rogatki, rozpoczął druk znaczków i napisał książkę o tym, jak uzyskał niepodległość. Canberra miała na tyle zdrowego rozsądku, żeby nie wysyłać korpusu interwencyjnego. W ten sposób farmer ów stał się wraz ze swym państewkiem turystyczną atrakcją – ot, takim australijskim San Marino.
Widzę w tym wzór do naśladowania, sposób na polskie bolączki. Ktoś już sugerował, by podzielić nasz kraj na dwie części – wałęsową i kwaśniewską, konkordatową i antykonkordatową, patriotyczną – i masońsko-żydowsko-brukselską…, a następnie obserwować, jak tym dwóm Polskom będzie się wiodło. Jest to jednak, moim zdaniem, zbyt uproszczony podział, czego dowodzą różnice interesów i konflikty zarówno w łonie AWS-u, jak i SLD. A przecież istnieje jeszcze cała gama odcieni pomiędzy…
Należałoby więc pozwolić każdej spragnionej tego „jednostce administracyjnej” – od rodziny, przez gminę, parafię, związek wsi z jednej doliny, miasteczko aż po region – wystawić rogatki, drukować znaczki i ogłosić niepodległość od znienawidzonej Warszawy. Wszelkie konflikty światopoglądowe rozgrywałyby się wówczas na odpowiednio podstawowym szczeblu (między wójtem a plebanem), nie angażując za każdym razem całego społeczeństwa i nie zagrażając racji stanu (którą zresztą trzeba by zdefiniować na nowo…).
No tak. Ale przecież nie chodzi tu o nic innego, jak o decentralizację, tak bardzo niechcianą przez tych, którym niezbędne są jedynie wielkie pola bitew.
Jacek Kaczmarski
Gazeta Wyborcza nr 167 z dnia 1997/07/19-1997/07/20, dział ŚWIĄTECZNA, str. 15
Nadesłała Ewa