Nienawiść pomiędzy krewnymi jest zwyczajem, między obcymi przypadkiem mówi arabskie przysłowie. W naszym zatłoczonym i przemęczonym świecie zwyczaj ten staje się normą, czymś całkiem naturalnym, z czym trzeba się pogodzić, żeby żyć. Na nienawiść można reagować nienawiścią lub ją ignorować – walczyć z nią nie sposób walka z nienawiścią tylko ją potęguje. Emil Cioran pive („Utopia i władza”), że nie ma chyba narodu, którego przedstawiciel nie pragnąłby poderżnąć gardeł co najmniej połowie swoich współplemieńców. Na wąziutkim peronie dworca kolejowego Białymstoku pewien pan prowadzący staruszkę natknął się na stos bagaży bezmyślnie pozostawionych przez moją ekipę koncertową. Zdążyłem tylko powiedzieć „przepraszani’. Zanim sięgnąlem po pierwszą torbę, padła wściekła odpowiedź: „Przepraszam, ale d… nie ruszy!”. Traf chciał, że ta sama staruszka znalazła się w naszym przedziale i mój współpracownik dźwignął jej walizkę na półkę. Nie odmówiłem sobie komentarza: „Walizkę podniesie, ale d… nie ruszy”. Zaraziłem się nienawiścią. Ciąg, dalszy był nieuchronny. Widząc, że jej dobroczyńca usypia (byt ranek), staruszka pozwoliła sobie na zjadliwe pytanie „Co pan robił całą noc?”, na które padła harda odpowiedź „Chlałem wódę”. Stosunki międzyludzkie w przedziale zostały określone na cały czas podróży. Próbowałem sobie przypomnieć, kiedy po raz pierwszy doznałem tego potężnego uczucia świadomie. W wieku 11 lat byłem świadkiem starć studentów z golędziniakami w rejonie Politechniki Warszawskiej. Studenci skandowali „Gestapo! Gestapo!” Milicjanci bili. Studenci rzucali kamieniami, przewrócili autobus, żeby stworzyć barykadę. Czy byłem świadkiem aktów nienawiści? Studentami kierowało poczucie krzywdy, a więc tak zwany słuszny gniew. Jeden z golędziniaków był synem dozorcy naszego domu. Ojciec mówił później, że milicjanci bardzo się bali. Studenci bali się chyba jeszcze bardziej. Człowiek może nienawidzić tych, których wini za swój lęk. Ale ja odczuwałem tylko szczeniacką ciekawość. Kilka lat później, podczas wakacji, przeżywałem swoją pierwszą wielką miłość opartą o erotyczne eksploracje. Zamiast opalać się nad morzem, całymi dniami pomagałem swojej ukochanej obierać ziemniaki w kuchni domu wczasowego, żeby wcześniej miała dla mnie czas wieczorem. Turnus był dwutygodniowy i po tym czasie przyjechał ojciec, żeby mnie zabrać do domu. Byłem wściekły i rozżalony, racjonalne argumenty do mnie nie docierały. Wyładowałem się, obrzucając ojca stekiem najgorszych słów, jakie znałem. W tym momencie bowiem stał się w moich oczach sprawcą kresu moich rozkoszy i za to go nienawidziłem. To nie był „słuszny gniew”, to była nienawiść. Tym, co różni jedno od drugiego, byłaby więc irracjonalność nienawiści. Nienawidzę, bo czuję, że nie mam racji… Być może refleksja nad tym incydentem sprawiła, że pisząc swoją wersję „Nie lubię” Włodzimierza Wysockiego, umieściłem w niej wersy:
Ja nienawidzę siebie, kiedy tchórzę,
Gdy wytłumaczeń dla łajdactw szukam swych,
Kiedy uśmiecham się do tych, którym służę,
Choć z całej duszy nienawidzę ich!
Ilustrują one prosty psychologiczny mechanizm przeniesienia nienawiści do siebie za niedoskonałość i upokorzenie na zewnętrznych sprawców lub tylko świadków tegoż. Ale ci, „którzy służyli” w latach 70., nie byli godni nienawiści. Reprezentowali system, anonimowy mechanizm ubezwłasnowolnienia. Kierowca ze „Starych ludzi w autobusie”, z którymi rozmawiać się zabrania, megafony z „Poczekalni”. Nie można powiedzieć, żeśmy nienawidzili Gierka – przestaliśmy mu wierzyć, gardziliśmy nim za kłamstwa i pozy, ale to nienawiść doprowadziła do powstania „Solidarności”. „Solidarność” roku 80. akceptowała nas, czyli siebie samą, takimi, jacy byliśmy. Zdeformowani przez system, chromi. „Kto w twierdzy wyrósł – po co mu ogrody?”, „wolnych poznać po tym, że kulawi…”.Wtedy jeszcze instynktownie być może rozumiano, że trudno nienawidzić ludzi za kalectwo, że to niegodne. Śpiewaliśmy więc „Modlitwę o wschodzie słońca” Tennen-bauma i Gintrowskiego, jako wyraz wiary w możliwość zapanowania nad własną małością. Dwa lata później w pierwszym utworze napisanym na emigracji umieściłem puentę:
…zacisnąć drut na szyi
i krtań w ostatni skręcić krwiak!
Chcę słyszeć, jak przed śmiercią wyje…
odnosząc te słowa rzecz jasna do autorów stanu wojennego. Zaraziłem się nienawiścią. Dlaczego tak mówię? Przecież racja była po naszej stronie – racja pokrzywdzonych, zaatakowanych o świcie przez własnych współplemieńców. Czemu nie nazwać kierującego mną wówczas uczucia „słusznym gniewem”? Ponieważ byłem wściekły, że sprzeniewierzyłem się słowom „chroń mnie od nienawiści, przed pogardą strzeż mnie, Panie”, które dopiero co stanowiły główne przesłanie wszystkiego, co robiliśmy. Ponieważ wiedziałem, że własnoręcznie nikomu tego drutu na gardle nie zakręcę. Ponieważ w Paryżu łatwo było używać drastycznych sformułowań – niczym to nie groziło. Wreszcie – ponieważ wiedziałem, że taki odwet do niczego nie prowadzi. A jednak Jacek Bieriezin pisał wówczas o twórczej sile nienawiści, która pozwala utrzymać się w sprzeciwie wobec zła. Nie dowierzamy racjonalnym widzeniom, choć bywają klarowniejsze od widzeń oczami przekrwionymi nienawiścią nie dają poczucia słusznej mocy. Stan wojenny usankcjonował przemoc i nienawiść jako elementy rozliczeń między rodakami. Uprościł język. Zwulgaryzował aparat pojęciowy. Okaleczył nadzieję, przywrócił uczucie wstrętu do siebie i innych za małość i brzydotę prowadzonej wojny. Przy Okrągłym Stole zabrakło podstolika do spraw terapii poranionych pojęć i uczuć. To, co było wyrazem przekonań i światopoglądów, stało się narzędziem walki politycznej, a jej brutalność wyznaczyła normy zachowań międzyludzkich. Nadeszła pozbawiona pięknych złudzeń trudna dojrzałość społeczeństwa u progu demokracji. Wśród witających Clintona w Warszawie 10 lipca natknąłem się na dwie starsze panie, z których jedna tłumaczyła drugiej: „Proszę, babiarz, ale porządny człowiek. A słyszała pani w telewizji, co mówił ten Chirac? Tego należałoby powiesić”. Taksówkarz na widok Cyganki przyspiesza, żeby ją postraszyć, i usprawiedliwia się przede mną: „Za tej wolności stałem się rasistą”. W „Dziennikach Ijona Tichego” Stanisław Lem tworzy praktyczny pomysł „wyszalni” -pomieszczenia, w którym osobnik nie mogący sobie dać rady z ogarniającą go irracjonalną wściekłością może się wyszaleć, nie czyniąc sobie ani innym krzywdy. Nie było takiej pod ręką, kiedy pisałem „Autoportret z kanalią”, używając sobie na własnych porażkach i cudzych nie doskonałościach. W pierwszych miesiącach pobytu w Australii, pod wpływem stresu spowodowanego nowością i obcością sytuacji, parokrotnie dałem się ponieść nienawistnej furii nastolatka, któremu ktoś psuje ekscytującą rozrywkę. Za każdym razem obecni jakby robili krok do tyłu, żeby zostawić więcej miejsca dla tego, który ma problem. Żeby się nie zrazić. Ich „wyszalnią” jest przestrzeń, wobec kto rej każda ludzka emocja staje się mała. W Polsce nie dbamy o przestrzeń. Chcąc nie chcąc, uczestniczymy w seansach szału czasem z własnej woli bywamy jedną wielką „wyszalnia” To zwyczaj nabyty. Dziecko nie zna uczucia nienawiści. Kiedy decyduje się na objawienie swojej osobowości, na wyrażenie stosunku do świata, otoczenia – dominuje w nim zdziwienie i zachwyt, że zdziwienie to można wyartykułować nazwać, zamienić w ekspresję siebie samego. Starałem się o tym pamiętać, odtworzyć w sobie stan ducha, w jakim 18 lat temu śpiewaliśmy „Modlitwę…” Tennenbauma, kiedy pisałem:
Niech nienawidzi – kto nie umie sławić (…)
Świat niech opluwa – kogo gorycz dławi,
Życie niech trwoni – kto je ma za marność.
A potem znalazłem się na dworcu w Białymstoku…
Jacek Kaczmarski