W obliczu nadchodzącej Wigilii patrzę w przeszłość i co widzę? Rozkosze stołu możliwe w proletariackim raju nie były takie kuszące, by się w nich na trzy dni zatracać kosztem rozmyślań o sztuce i naprawianiu świata.
Choroba, która mnie dopadła przed dwoma laty (złośliwy guz mięśnia, na którym zawieszona jest krtań i wzdłuż którego przebiega przełyk), uniemożliwiła mi dwie nader bliskie memu sercu i ważne w moim życiu czynności: wydawanie dźwięków, a więc zarówno mowa, jak i śpiew, umożliwiało mi wyrażanie swojego stosunku do świata i zagadek istnienia, czyli publiczne funkcjonowanie artysty, a w cięższych czasach radiowego dziennikarza. Czyniło też ze mnie osobnika społecznego, gdyż z natury jestem nieśmiałym samotnikiem i jedynie tak zwane gadane otwierało przede mną szczelnie pozamykane żelazne furty dzielące mnie od bliźnich – zwłaszcza przeciwnej płci. W walce z nieśmiałością i samotnictwem miało swój niemały udział również przełykanie, czego chyba tłumaczyć nie muszę, a dwa lata emigracji spędzone we Francji przekonały mnie, że pochłanianie pokarmów nie musi być jedynie procesem zaspokajania głodu; może się stać prawdziwie zmysłową, a nieraz metafizyczną rozkoszą. Słowem, stałem się łapczywym łakomczuchem, w dosłownym i metaforycznym sensie tego określenia; mama zresztą twierdzi, że zdradzałem ową skłonność do zachłanności wobec życia od dziecka. Nic więc dziwnego, że przypadłość atakująca znaczną część mego jestestwa (wokal plus przewód pokarmowy), podważająca moją tożsamość Tego, który co połknie – to wyśpiewa, co przetrawi – to wyartykułuje, przyjęta została przez wielu życzliwych jako przejaw Wyroku Opatrzności, Dziejowej Sprawiedliwości. „Jest w tym coś na kształt poetyckiej klamry” – mruczeli ze współczuciem podszytym satysfakcją: „Trafiło go w najczulszy punkt”.

Bez przesady. Jako piłkarz amator wiem, że są czulsze. Powyższe komentarze mało zresztą są odkrywcze. Wiadomo, że organ nieużywany zanika, a nadużywany zużywa się. Pisarze ślepną, górnicy wypluwają płuca, sportowcy łamią kończyny i kręgosłupy, a politycy (uczciwi) umierają na serce. Równie często bywa inaczej: chorzy żyją bez końca, a zdrowi umierają z dnia na dzień bez powodu. Ale rozumiem, że ja, człowiek poszukujący w mowie wiązanej ładu i sensu egzystencji, powinienem zdaniem życzliwych, także żyć, chorować i umierać w miarę sensownie.

Wobec skłonności, do których się właśnie przyznałem, powinienem więc być zdeklarowanym zwolennikiem polskiego trybu obchodzenia świąt: wyżerka, ochlaj i rosyjskie pieśni śpiewane pełną krtanią. Otóż w obliczu nadchodzącej Wigilii patrzę w przeszłość i co widzę? Uczucie głębokiej niechęci do owych trzech dni w roku spędzanych obowiązkowo przy stole. A jako że miotałem mną po świecie, to najrozmaitsze pamiętam Wigilie.

Te dziecinne, w Peerelu, kojarzą mi się przede wszystkim z Dziadkiem Stasiem, który przełamując swoje komunistyczne przekonania, kupował śledzie z beczki w prywatnym sklepiku na rogu Polnej i Partyzantów (Warszawa), osobiście je filetował i przyrządzał w oleju. Do dziś nie istnieje dla mnie śledź w śmietanie, a tym w oleju stawiam (a raczej wspomnienie Dziadka stawia) wysoką poprzeczkę wymagań. Ślinianki pracują na trzy zmiany na wspomnienie tych fioletowo-złotych dzwonek łączących w sobie słodycz i ostrość, skonfrontowanych ze szlachetną goryczką czarnego chleba od Hałasy, też Polna w Warszawie, też (o zgrozo!) prywaciarz! Przy tych śledziach bladły efekty smakowe portugalskich sardynek, które za komuny były przecież rarytasem i pojawiały się na stole od wielkiego dzwonu.

I drugi kojarzący się z Wigilią rarytas to rzadkie wizyty Ciotki Bogusi, Bogny Sokorskiej, Słowika Warszawy, która wówczas śpiewała wielkie partie operowe w Düsseldorfie i jawiła się niczym istota nie tylko spoza zgrzebnej Ludowej Ojczyzny, ale z innej planety zgoła. Koloraturowo rozćwierkana (jej śmiech był, co zrozumiałem później, zawsze fantazją na temat Mozarta czy Straussa), efektownie ubrana, no i – co tu kryć – z prezentami z Zachodu.

Pamiętam, że dostałem od niej kiedyś piankę i nożyki do golenia marki Gillette, co nie byłoby niczym nadzwyczajnym, gdyby nie fakt, że nie miałem nimi czego golić… Nawet jeśli Ciotka zapomniała o prezencie dla mnie i podwędziła w ostatniej chwili wujkowe zapasy, wolałem myśleć, że uważa mnie już za mężczyznę. Raz, w przypływie nadzwyczajnej kokieterii, przebrała się w jeden ze swych scenicznych strojów i usiadła na podłodze tak, że suknia wokół niej rozpostarła się jak wielka, mieniąca się diamentowo lodowa tarcza, po której wolno mi było chodzić. Cud, że nie upadłem… Mityczna kobieta!

I tyle wspomnień. A przecież to Ciotka i śledź, a nie Wigilia! Nie przypominam sobie wzruszeń związanych z choinką, a przecież na własne oczy widziałem, już na emigracji, w Niemczech, jak mój dwuletni syn aż kucnął z zachwytu na widok pierwszego w swoim życiu wigilijnego drzewka. Teraz zdaję sobie sprawę, że podświadomie przejąłem rodzinny dystans do rytuału: każde z nas skupione było na własnym pojedynku ze światem, Dziadek – polityk, Babcia – nauczycielka, ale i żona Dziadka, Mama – pedagog i artysta, Ojciec – pedagog i artysta, Ciotka i Wujek – artyści, ja – chowany na artystę… Potyczki metafizyczne odbywały się w każdym z nas z osobna, jak harce przed ostateczną bitwą, a rozkosze stołu możliwe w proletariackim raju nie były na tyle kuszące, by się w nich na trzy dni zatracać kosztem rozmyślań o sztuce i naprawianiu świata.

Pod koniec istnienia Peerelu Wigilia kojarzyła się z satysfakcją zdobywania elementarnych produktów. Moim egzaminem dorosłości było zdobycie karpia dla Wojtka Pszoniaka w 1980 roku. Występowaliśmy wówczas w Kabarecie pod Egidą i Wojtek, z właściwą sobie autoironiczną histerią, ogłaszał wszem i wobec, że nie ma karpia! A ja, dzięki znajomościom z pewnym restauratorem, który udostępniał mi towary deficytowe w zamian za bilety do teatru na przedstawienia, mogłem go zdobyć! I zdobyłem, dla wielkiego aktora i smakosza. Sam mogłem się bez karpia obejść. Miałem dziadkowe śledzie.

O tym, że Wigilia na emigracji jest zupełnie czymś innym, przekonałem się, zanim jeszcze zostałem emigrantem. W październiku 1981 roku graliśmy z Przemkiem Gintrowskim i Zbyszkiem Łapińskim koncert u Ojców Pallotynów w Paryżu. W programie dla polskiej Polonii: muzeum, piosenki inspirowane polskim malarstwem historycznym; wśród nich Wigilia na Syberii według płótna Jacka Malczewskiego. Esencja tęsknoty, zewnętrznego chłodu i wewnętrznego żaru, mrozu geopolityki i gorąca myśli niesionej kolędą. Zobaczyliśmy łzy w oczach publiczności. Pojęliśmy, że my śpiewamy o obrazie, a oni widzą w tym własne biografie. Dwa miesiące później była to już i moja biografia. Oczywiście nie sposób porównywać emigracji w Paryżu czy w Monachium z zesłaniem na Syberię. Ale kontrast między życiem codziennym, francuskim, niemieckim – europejskim, a stanem wewnętrznym – polskim, solidarnościowym, wygnańczym, był dotkliwy. I oczywiście narastał w chwilach symbolicznych jak Wigilie.

Nie pamiętam więc, co jedliśmy w pierwszą Wigilię emigracyjną, w 1981 roku, w prywatnym francusko-polskim domu, ale pamiętam, że w efekcie płomiennej politycznej debaty wyprosiłem (od świątecznego stołu!) Martę Mészáros, autorkę podziwianych przeze mnie filmów, za krytyczne uwagi pod adresem Solidarności potrząsającej szabelką i dziwiącej się potem, że Imperium zareagowało. Ale też Marta była kolejną z mitycznych kobiet w moim życiu, które oceniałem wyłącznie przez pryzmat swojego o nich wyobrażenia, nie znając ich ani trochę i nie umiejąc z nimi dyskutować. I tak utwierdzaliśmy się we własnych słabościach w ten Dzień Nadziei, a wokoło Paryżanie radośnie wsysali ostrygi.

Wigilie monachijskie miały już inny charakter, mniej histeryczny i rozrachunkowy. W końcu spędzaliśmy je w gronie pracowników Radia Wolna Europa – polityką i rozrachunkami z polskością zajmowaliśmy się przez okrągły rok – więc temu jedynemu w swoim rodzaju dniu mogliśmy przywrócić jego wyjątkowość. Duża w tym zasługa Aliny Grabowskiej, która podsunęła myśl o stworzeniu Stowarzyszenia do Spraw Spędzania Wolnego Czasu (SSSWC). Szlachetna ta instytucja miała swój statut, prezesa, skarbnika, członków zwykłych, nadzwyczajnych i delegowanych, przedstawicieli zagranicznych, zagranicznych przede wszystkim osiągnięcia w postaci naprawdę smakowitych Wigilii. Każdy z zaproszonych przygotowywał jedną potrawę (tę, którą potrafił przyrządzić najlepiej), tak że stół, choć postny uginał się od smakołyków. Nie ma tu miejsca, żeby je opisywać, choć znów – no, nie łykam ślinki, bo łykać nie mogę, ale nadmiar odpluwam; dowodem na ilość niezwykłych potraw niech będzie to, że pamiętam jedną jedyną, która po prostu nie była smaczna: szczupak faszerowany. Nieszczęsny autor dania przyznał się potem, że z braku czasu zakupił je po prostu w osiedlowym sklepie.

Mistrzem w przyrządzaniu rozkoszy podniebienia był niejaki Wowo, ceniony zwłaszcza w okolicach świąt wielkanocnych, jego serniki potrafiły bowiem zawierać pół butelki ginu, a makowce – tyleż rumu. Niezapomniane także tworzył kompoty z suszu. Szokiem dla Stowarzyszenia stał się więc fakt ujawnienia przez Jana Nowaka-Jeziorańskiego faktu, iż ów Wowo był współpracownikiem komunistycznego wywiadu. Widać, że można wspaniale gotować z nieczystym sumieniem… SSSWC zaprzestało swojej działalności wraz z odejściem z RWE dyrektora Najdera. Dziwnym bowiem przypadkiem na posiedzeniach, imprezach artystycznych i świątecznych ucztach Stowarzyszenia spotykali się głównie antypatycy (w odróżnieniu od sympatyków) jego dyrekcji. Z czystym więc sumieniem mogłem ostrzec kolejnego dyrektora (który przed objęciem fotela demokratycznie radził się członków zespołu, co należy, a czego nie należy robić z wyżyn tego mebla), by przede wszystkim wystrzegał się nadeptania na odcisk Alinie Grabowskiej. Nie posłuchał…

W warunkach australijskich (ostatnie pięć lat mego życia) przebieg Wigilii zależał od tego, co się miało w głowie, a nie na talerzu. Groteskowy wystrój sklepów (sanie, renifery, wata i styropian w trzydziestostopniowym upale, agresywność handlowych promocji, którą widać również i w Polsce, sprawiała, że najbliżej Własnego Boga i Nadziei wydawała się pusta plaża, oddech fal i wierna morda psa. Ze wspomaganiem, rzecz jasna, butelki schłodzonego australijskiego chardonnay i miejscowych ostryg. Teraz więc, kiedy moja Pani wraz ze swoją siostrą i ich mamą szykują się do heroicznego boju z produktami, by zgodnie z nakazem krwi przygotować litewską Wigilię, mogę z czystym sumieniem stwierdzić, że moje łakomstwo nie potrzebuje ideologii; jest absolutnie wirtualne. Dzięki temu i smaki wszelkie, kształty i barwy docenię i z Absolutem pogadam sobie bez objawów przejedzenia. A to, choć wszystkie religie łączą święta z wyżerką, duszy robi dobrze.

Tekst ukazał się w miesięczniku „Twój Styl” w grudniu 2003 roku.