Jacek Kaczmarski z Two Rocks
Bohater najnowszej powieści Nelsona Demille’a, policyjny detektyw, członek specjalnej grupy antyterrorystycznej szydzi: „Uwielbiam być pieczarką trzymaną w ciemnościach i karmioną dużą ilością gówna.”
Mówi to przedstawiciel prawa w ojczyźnie demokracji, wolności słowa, dostępu do informacji, w kolebce wszelkich innych praw i wolności gwarantowanych jednostce przez ostatnie Supermocarstwo przełomu wieków. Ktoś, czyja skuteczność w obronie tych wartości zależy przede wszystkim od dostępu do światła faktów i zaufania do utrzymujących go instytucji państwa.
„The Lion’s Game” (Little, Brown and Co. 2000) spełnia wszystkie wymagania stawiane doskonałej powieści sensacyjnej. W okrągłą rocznicę amerykańskiego nalotu na Libię (1986) na teren Stanów Zjednoczonych dostaje się w spektakularny sposób arabski terrorysta. Jest bezwzględny, doskonale wyszkolony i poinformowany, a jak się okazuje z czasem – wyjątkowo motywowany. Zadaniem grupy antyterrorystycznej, w skład której wchodzą przedstawiciele wszelkich możliwych agencji państwowych z FBI i CIA na czele, jest zdefiniowanie celów napastnika (lion’s game – gra lwa może być interpretowana także jako „lwi łup”), zlokalizowanie go i pochwycenie lub likwidacja.
Rzeczywistym tematem książki, podobnie jak poprzednich tego samego autora, znanych polskiemu czytelnikowi – „Złote Wybrzeże”, „Sprawa honoru” czy „Plum Island” – jest co innego. Nieunikniony i – wraz z rozwojem cywilizacyjnym – coraz dramatyczniejszy konflikt między racją państwa, anonimowej struktury o nieograniczonych możliwościach regulowanych skomplikowanym systemem nerwowym praw i przepisów, a racją jednostki kierującej się własnym, osobiście umotywowanym poczuciem sprawiedliwości. Konflikt między Lewiatanem a Lwem. To, co prawomocne, niekoniecznie musi być słuszne, zwłaszcza jeśli w majestacie prawa dokonują się rzeczy moralnie obrzydliwe i krzywdzące. System wartości „państwa prawników i urzędników” jawi się w tej perspektywie jako suchy podręcznik do obsługi mechanizmu społecznego przetrwania; system wartości napastnika – rodem z Kodeksu Hammurabiego, Starego Testamentu czy sycylijskiej wendety – okazuje się przerażająco ludzki.
W tej sytuacji bohater Demille’a, detektyw John Corey jest Philipem Marlowe’em naszych czasów. Duch Chandlera ożywia tę postać mężczyzny po przejściach, pokrywającego rozgoryczenie światem i wewnętrzne poczucie porażki sarkazmem, pozornym cynizmem i równie pozornym – bo tylko werbalnym – buntem. Coś w rodzaju „proszę pamiętać, że ja byłem przeciw” Słonimskiego z wiersza napisanego w innej epoce. Corey wie, że nie zmieni systemu opartego na „kryciu własnego tyłka”, na manipulacji informacją i ludźmi, na medialnie sterowanych lękach i nadziejach mas. Kłania się Orwell, nieprzypadkowo przez Demille’a przywoływany. Corey stara się robić swoje, kierować się w równej mierze zdrowym rozsądkiem, co intuicją, lojalnością i – okazjonalnie – pragnieniem zaimponowania kobiecie. Kolejnej kobiecie. To człowiek pozbawiony złudzeń, którego motywem działania jest potrzeba zaznaczenia swego „konstruktywnego votum separatum”. Ma to swoją wymowę w świetle faktu, że twórca tej postaci swoją wiarę w Amerykę hartował w Wietnamie, a omawianą powieść dedykował swojej matce – „przedstawicielce najwspanialszej generacji”.
Jeśli prawdą jest, że każda rzeczywistość polityczna kreuje swego fikcyjnego bohatera, który staje się jej esencją, tak jak Rambo symbolizował epokę Reagana, a epokę Clintona – Forrest Gump, to John Corey ma szansę stać się emblematem Ameryki Busha Juniora.
Nadesłał Marcin Perkowski
02.07.2001
Teksty dostępne także w archiwum Rzeczpospolitej On-Line www.rzeczpospolita.pl