Jacek Kaczmarski z Two Rocks, Australia

JAKUB OSTAŁOWSKI

W połowie lat sześćdziesiątych wielką popularność, a także uznanie krytyków i historyków zyskała powieść Thomasa Bergera „Mały Wielki Człowiek”, wydana w Polsce przez PIW w 1988 roku, a wznowiona ostatnio przez Zysk i S-kę. Powodzenie książki zdyskontował i prawdopodobnie jeszcze wzmógł film Arthura Penna pod tym samym tytułem, z Dustinem Hoffmanem w głównej roli.

Po trzydziestu pięciu latach autor zdecydował się na opublikowanie dalszego ciągu przypadków swojego bohatera – „The Return of Little Big Man” ukazał się w 1999 roku nakładem Harvill Press London. Zarówno dystans czasowy dzielący część pierwszą od drugiej, jak i różnice w stylu narracji każą stwierdzić, że „Powrót Małego Wielkiego Człowieka” nie jest typowym „dopisaniem” kontynuacji ze względu na sukces oryginału. Kojarzy się raczej z rozwinięciem pewnej myśli w zmienionych okolicznościach.

W części pierwszej stujedenastoletni bohater, Jack Crabb opowiada dzieje swojej burzliwej młodości, która przypada na lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte XIX wieku. Dziecko białego kaznodziei zabitego przez Indian, wychowane wśród Czejenów powraca do świata białych, ale skazane jest już na swoiste rozdwojenie jaźni i nieustanną konfrontację systemów wartości, z której przeważnie wychodzi obolały. Kulminację stanowi bitwa generała Custera z Szalonym Koniem i Siedzącym Bykiem pod Tłustą Trawą; istotny moment amerykańskiej historii, ostatnie wielkie zwycięstwo Indian nad „Długimi Nożami”. Jedynym świadkiem masakry jest właśnie bohater i narrator powieści.

Jej zasadniczym wątkiem, podobnie jak w filmie Penna, jest polemika z heroicznym widzeniem historii Stanów Zjednoczonych, dekonstrukcja mitu Dzikiego Zachodu utrwalonego przez przygodowe broszury o Dzikim Billu Hicocku i Calamity Jane, przez pierwsze westerny z czarno-białym podziałem ról. Zerwanie ze schematem szeryfa w białym kapeluszu i hord czerwonoskórych zagrażających bogobojnym osadnikom, ale także ze schematem „szlachetnego dzikusa” i barbarzyńskich, bezwzględnych najeźdźców zza oceanu. Tło historyczne i obyczajowe przedstawione jest z precyzją i pieczołowitością, podobnie jak autentyczne postacie generałów, polityków i awanturników Pogranicza, tyle że obserwujemy ich z punktu widzenia „ciury historii”, podrzędnej istoty, która weszła między ostrza potężnych szermierzy, usiłuje ocalić życie, a jeśli się da, to i godność.

Mały Wielki Człowiek, to imię, jakie nadali Czejenowie przygarniętemu białemu chłopcu. Ale to także synonim szarego, przeciętnego istnienia w czasach przełomu. MWC nie realizuje „amerykańskiego snu”, nie zdobywa wytrwałością, inteligencją czy pracą bogactw, nie staje się z nikogo – Kimś. Jego wielkość to to, że udaje mu się przetrwać zawieruchę, nędzę i upokorzenie, zachować jaką taką przyzwoitość i dać tyle, na ile go stać, bliskim.

W drugiej części problem starcia indiańskiej kultury z cywilizacją białych przechodzi do historii. Bohater odwiedza m.in. Wenecję i Londyn wraz ze spektaklem Buffallo Billa „Dziki Zachód” i występującymi w nim czerwonoskórymi. Oni już mogą tylko grać siebie samych. Człowiek Pogranicza staje się Amerykaninem, który wchodzi w dwudziesty wiek w konfrontacji ze Starym Kontynentem.

Łatwo zauważyć, że podważając romantyczny mit Dzikiego Zachodu Thomas Berger, a za nim Arthur Penn, tworzą kolejny mit Ameryki, jako kraju podmiotowości szarego człowieka. Mit zgodny z pierwszymi słowami konstytucji „We, the people…”, mit, z którym łatwo się zidentyfikować niemal każdemu z mało znaczących świadków historii – bo to ich subiektywny ogląd i ich indywidualne wybory są istotne – zdaje się mówić, choć z gorzkim poczuciem humoru, Jack Crabb. Jest to odpowiednik naszego polskiego pocieszenia w słowach Czesława Miłosza: „Lawina bieg od tego zmienia po jakich toczy się kamieniach”.

Sęk w tym, że w obliczu coraz bardziej kontrowersyjnego pożycia demokracji z globalizacją współcześni Mali Wielcy Ludzie coraz rzadziej zdradzają chęć wywierania wpływu na bieg lawiny, czy choćby świadomość, że jakaś w ogóle im zagraża. Zadowala ich własna małość, byle stabilna i nie tęsknią bynajmniej do wielkości, którą wydobywa z nich – wbrew ich woli – dopiero bezwzględna zawierucha historii.

Nadesłał Marcin Perkowski

02.08.2000

Teksty dostępne także w archiwum Rzeczpospolitej On-Line www.rzeczpospolita.pl