Jacek Kaczmarski z Two rocks, Australia
Michała Komara „Trzy”(W.A.B., seria Archipelagi) to rozkoszny i przerażający poemat dygresyjny o podróży – jak pisze autor – w poszukiwaniu Wysp Szczęśliwych; to także trzy opowieści szkatułkowe o współczesnym znaczeniu ewangelicznych cnót – Miłości, Wiary i Nadziei, w tej właśnie kolejności.
Historie te powstają, podobnie jak perły, wokół ziaren zdarzeń autentycznych drażniących muszlę świadomości. Coś kiedyś stało się naprawdę: życie Eddiego Złotej Trąbki („Miłość”), pielgrzymka księcia Mikołaja Sapiehy do Rzymu i skandal z uprowadzeniem cudownego obrazu („Wiara”), masakra ludności mazurskiej wsi, czekającej z nadzieją na komunistycznych wyzwolicieli, dokonana przez Armię Czerwoną („Nadzieja”). Istotne jest jednak nie tyle ziarno faktu, co perłowa masa domysłów, interpretacji i uogólnień, którą obrosło. Poszukiwanie Wysp Szczęśliwych owocuje labiryntem erratycznych szlaków, gęstą i alogiczną konstrukcją przedsięwzięć i dokonań, racjonalnych i absurdalnych, rubasznych i wzniosłych, spełnionych i zarzuconych, słowem – naszym kulturowym ekosystemem, w którym się poruszamy (w tym samym zapewne celu), dorzucając od siebie to i owo.
Skazani jesteśmy na strzępy wiedzy, fałszywe tropy, pułapki celowych, subiektywnych deformacji. Czyta się „Trzy” Komara jak „Rękopis znaleziony w Saragossie” hrabiego Potockiego, składając puzzle z ludzkich losów, rodzajowych scenek, minitraktatów na temat bakelitu, butelki czy prognozy pogody. Jest w tym śledzeniu podsuwanych przez autora elementów układanki, element detektywistycznej zabawy, tyle że prowadzi ona do zupełnie niezabawnych konkluzji: losem człowieka jest daremna ucieczka przed losem, miłość niedocieczoną tajemnicą, wiara – grzesznym pytaniem o sens boskich wyroków, a nadzieja – jak powiedział przed dziesięciu laty pewien gruziński poeta – hakiem, na którym wiesza się za żebra frajerów.
Tym, co się dzieje z nami, co się wydarza wokół nas, rządzi dziś prawo wielkich liczb, zdarzyć się więc może wszystko. Wszelkie, choćby najbardziej absurdalne i groteskowe nieprawdopodobieństwo już miało miejsce bądź lada chwila zaistnieje. Komar prowadzi czytelnika przez to tragikomiczne panopticum z bułhakowowskim smakiem. Bowiem konkluzje mogą być mroczne, odpowiedzi na pytania ostateczne – nieludzkie i niepojęte, ale poszukiwanie ich ma swój zmysłowy wymiar. Niezrozumiałe, absurdalne „dziś” tłumaczy się zazwyczaj jakimś niezwykłym „wczoraj”; ruiny czyichś zamierzeń okazują się fundamentami naszych, tyle że nie zawsze dane nam to rozpoznać. Jak na głośnym obrazie Dalego – czas jest wielkim surrealistą.
Kończyłem lekturę tej książki z natrętną refleksją, która wcale nie musi być zgodna z intencjami autora: okrucieństwo i niezrozumiałość świata świadomych w końcu istot, byłyby łatwiejsze do pojęcia (więc i do zniesienia), gdyby nie idea wszechmocnego i bezgranicznie miłosiernego Stwórcy.
Nadesłał Marcin Perkowski
18.10.2000
Teksty dostępne także w archiwum Rzeczpospolitej On-Line www.rzeczpospolita.pl