Od początku kolonizacji Australii dzieci tubylców były traktowane jako najtańsza siła robocza. Porywano je i separowano pod pozorem wpajania im europejskich wartości i nawyków pracy. Przepaść dzieląca aborygenów i potomków kolonistów nie jest jedynie efektem różnic cywilizacyjnych. Pojawiła się za sprawą całkiem nieodległej historii – pisze JACEK KACZMARSKI.

Student z Polski, zwiedzający Australię autostopem, znalazł się w pewnym momencie – jak tu się mówi – w środku niczego. Godzinami czekał w upale na okazję. Szosa była pusta. Wreszcie pod wieczór zatrzymał się przy nim poobijany ford z trzema aborygenami w środku. Autostopowicz widział podobnych im dotąd jedynie na filmie Petera Weira „Ostatnia fala” jako metafizyczne istoty obdarzone telepatycznymi zdolnościami porozumiewania się i przewidywania przyszłości, toteż ich obecność w samochodzie była dla niego zaskoczeniem. Ale nie miał wyboru. Wsiadł.

Został poczęstowany wzmocnionym winem i padło zwyczajowe pytanie „skąd jesteś”.

– Poland – odpowiedział.

– Holland? – upewnili się aborygeni, nie pierwsi spotkani przez niego mieszkańcy Australii, dla których geografia Europy stanowiła w najlepszym razie obszar mglistych skojarzeń.

– No. Pi, like Peter. Poland.

– O, Poland. Sure. Chopin. Pi, like piano.

Okazało się potem, że we wspólnocie zamieszkanej przez klan spotkanych tubylców gościł polski misjonarz, który muzyki Chopina używał jako elementu swojej tożsamości i kontaktu z gospodarzami.

Ta historia jest prawdziwa. Ale wpasowuje się w potoczny odbiór pierwotnych mieszkańców kontynentu jako istot z innego świata, przeważnie wynędzniałych i podpitych, potencjalnych kryminalistów niezdolnych do radzenia sobie w anglosaskiej strukturze cywilizacyjnej. Ludzi-nieludzi, którym czasem zdarzy się powiedzieć coś zaskakująco sensownego, co może być tematem zabawnej anegdoty. Dzielnice miast przez nich zamieszkiwane nie należą do najmodniejszych i nie są uważane za bezpieczne. Z kolei ogromne tereny wewnątrz kontynentu, gdzie tubylcy usiłują żyć w izolacji od świata, który zderzył się z ich światem zaledwie dwieście lat temu, są praktycznie niedostępne dla białego człowieka. Przejazd przez te obszary jest możliwy tylko za zgodą odpowiedniego urzędu, po złożeniu właściwego uzasadnienia.

Przepaść dzieląca pierwotnych mieszkańców Australii i potomków kolonistów nie jest jedynie efektem różnic cywilizacyjnych. Istnieje inteligencja pochodzenia aborygeńskiego, artyści, prawnicy, lekarze, działacze polityczni, przedsiębiorcy, którzy w zwycięskiej rzeczywistości dają sobie doskonale radę, broniąc jednocześnie swojej tożsamości. Przepaść pojawiła się za sprawą nieodległej historii.

Ukazał się w tym roku Raport Komisji Praw Człowieka i Równych Szans w sprawie tak zwanego „straconego pokolenia”. Sumuje on wyniki narodowego dochodzenia dotyczącego separacji aborygeńskich dzieci od ich rodzin. Dysponując budżetem w wysokości półtora miliona dolarów australijskich, Komisja dokonała przesłuchań we wszystkich stolicach stanowych i mniejszych miastach, zbierając relacje przedstawicieli agencji rządowych i pozarządowych, kościołów, instytucji wychowawczych, organizacji aborygeńskich, a przede wszystkim poszczególnych ofiar przymusowego odbierania dzieci ich rodzinom. Zebrano ponad pięćset świadectw osobistych, których lektura przypomina do złudzenia relacje polskich dzieci oddzielanych od najbliższych przez Rosjan podczas II wojny światowej.

Dzieci tubylców były traktowane jako najtańsza siła robocza od początku europejskiej kolonizacji Australii. Porywano je i separowano pod pozorem wpajania im europejskich wartości i nawyków pracy, co oznaczało przyuczenie do służby kolonistom. W latach 30. XX wieku nie wykluczano całkowitego wymarcia plemion aborygeńskich, ale liczono się z problemem istniejącej już kasty mieszańców. W 1939 roku Wspólnota Brytyjska wydatkowała jednego funta na „tubylca”, 42 funty na białego mieszkańca Australii i dziesięć tysięcy funtów na uposażenie gubernatora. Ale regularny i sterowany przepisami proceder rozwinął się po II wojnie światowej. Uzasadniano go ratowaniem dzieci zaniedbanych, szantażowano nieletnie matki wyrokami za niemoralne prowadzenie się, zabierano dzieci do szpitala, po czym mówiono ich rodzicom, że zmarły. Samym ofiarom tej akcji nie ujawniano ich tożsamości.

Raport stwierdza, że wszystko to odbywało się przy akceptacji znacznej części społeczeństwa, organizacji społecznych i kościołów. Rodziny zastępcze porwanych dzieci stwarzały im przecież szansę na znalezienie się w świecie białego człowieka. Kwestie łamania prawa brytyjskiego na terenie Wspólnoty nie były podnoszone. Aborygeni nie mieli statusu obywateli, chociaż podlegali poborowi do wojska. Raport przyznaje także, że dla wielu dzieci to, co z nimi robiono, było z początku (według ich relacji) fascynującą przygodą, której długotrwałe konsekwencje ujawniały się dopiero po latach.

Dopiero w 1967 roku powstało Federalne Biuro do spraw Aborygenów. W 1972 roku wprowadzono zasadę samostanowienia i aborygeńskie rozdzielone rodziny mogły zacząć korzystać z usług prawnych. Rasizm, jako zjawisko obecne w australijskiej rzeczywistości, został zauważony i podkreślony w roku 1976, a dopiero w 1980 roku powstała agencja Link-up, zajmująca się łączeniem rozbitych rodzin straconego pokolenia liczonego w dziesiątkach tysięcy.

Raport przytacza efekty przeprowadzonych separacji. Pomimo „przyzwoitych adopcji” i dostępu do wykształcenia – „odebrani” w poczuciu braku tożsamości rzadziej kontynuowali edukację, wykazywali brak umiejętności życia z partnerem, popadali dwukrotnie częściej niż statystyczny obywatel w konflikt z prawem, trzykrotnie częściej stawali się ofiarami nałogów i trafiali do więzień. Wszyscy podkreślają obecnie niemożność powrotu do dzieciństwa, nawiązania kontaktu z najbliższymi, nieusuwalność poczucia utraty, bólu i żałoby.

Cała procedura separacji podlega według raportu pod kategorię ludobójstwa, które – według konwencji ratyfikowanej przez Australię w 1949 roku – ma na celu zniszczenie w całości lub częściowo narodowej, etnicznej, rasowej lub religijnej grupy. Jest więc zbrodnią przeciw ludzkości.

Dyskusje o zadośćuczynieniach, rehabilitacji i gwarancjach, że nic takiego się nie powtórzy, trwają. Raport postuluje pełne ujawnienie prawdy, prawne odrestaurowanie godności, reputacji i praw poszkodowanych, przeproszenie i przyznanie się do odpowiedzialności, sankcje przeciw odpowiedzialnym, wreszcie opracowanie historyczne i uwzględnienie go w podręcznikach szkolnych.

Większość Kościołów działających w Australii wyraziła żal i przyznała się do udziału w praktykach separacyjnych. Rządy federalne zajęły stanowisko dopiero od końca lat 80. W 1988 roku padło z Canberry sformułowanie, iż proceder ten był poważnym „błędem”. W 1993 roku ówczesny premier Australii Paul Keating poszedł dalej:

„Zabraliśmy ziemię, zniszczyliśmy tradycyjny styl życia, przynieśliśmy choroby i alkohol, mordowaliśmy, odbieraliśmy dzieci matkom, stosowaliśmy dyskryminację i wyłączenie. To sprawa naszej ignorancji i naszych uprzedzeń. Nie wiedzieliśmy, że to, co robimy, degraduje nas samych”.

Krzywda może być oczywiście amunicją polityczną. Na terenach przyznanych aborygenom odkrywa się co jakiś czas złoża cennych minerałów. Ziemie zyskujące na wartości wskutek atrakcyjnych inwestycji okazują się nagle ?świętymi miejscami? poszczególnych klanów. Obecny premier Australii Howard przeprosił „stracone pokolenie” tylko we własnym imieniu. Wywołało to oburzenie opozycji i płomienną mowę w parlamencie jej przywódcy Kima Beasleya, który w finale swego wystąpienia rozpłakał się. Beasley jest tęgim politykiem (dosłownie i w przenośni). Reakcje były jednoznaczne. Nawet jeśli udawał – zrobił to doskonale. Tożsamość narodu buduje się na narodowej dumie i na narodowym wstydzie. Na triumfach i klęskach. Tylko wówczas możliwe jest pojednanie.

Innym narodowym wstydem Australii jest jej udział w wojnie wietnamskiej. Mija 31 lat od zwycięskiej dla Australijczyków bitwy o Long Tan i – jak piszą publicyści – jej bohaterowie nadal nie mogą się doczekać uznania od własnego państwa. Państwa, które ich posłało do Wietnamu, by się bili i ginęli.

„Fakt, że ich bohaterstwo objawiło się na wojnie, która okazała się politycznie niepopularna, nie sprawia, że nie zasługują na uznanie ze strony narodu” – pisze komentator „The West Australian”. Weterani pocieszają się przyklejaniem na szybach swoich samochodów stickerów z napisem „Byłem w Wietnamie i dumny jestem z tego”.

Przeciwnicy uhonorowania wietnamskich heroizmów listą odznaczeń twierdzą, że wojna nie zakończyła się wyraźnym rezultatem i dekorowanie jej uczestników mogłoby zostać odebrane jako nieodpowiednie czczenie zwycięstwa. Wspomniany premier Australii Keating, pierwszy przywódca państwa, który odwiedził Wietnam po wojnie, nie zająknął się nawet o poległych tam żołnierzach z własnego kraju. Obecnie rządzący liberałowie uznanie zasług weteranów z Wietnamu traktowali jako jedno z haseł wyborczych. Realizację tego hasła odsuwają najwyraźniej w nieokreśloną przyszłość…

Podobnie jak w wypadku straconego pokolenia trudno tu o jednoznaczne analogie. Czy wstydem był udział w wojnie w Wietnamie, czy wstydem jest omijanie problemu jej weteranów, którzy wykonywali rozkazy, w dobrej wierze służenia swemu krajowi przeciw komunistycznemu zagrożeniu? Wniosek jest ten sam: bez otwartego mówienia o przeszłości, choćby najtrudniejszej i najwstydliwszej, niemożliwe jest pojednanie z teraźniejszością. Pewien rosyjski poeta pisał kiedyś, że ciemność rodzi pogłoski, pogłoski rodzą plotki, plotki rodzą poglądy – w świetle takich poglądów o jakim świetle może być mowa?

Uczestnicy jedynej zwycięskiej wojny toczonej przez PRL w 1968 roku na terenie Czechosłowacji zostali zapewne uhonorowani w odpowiedni na owe czasy sposób. Ale ta „wojna” pozostaje naszym przemilczanym wstydem. Przed laty, w pociągu do Zakopanego, byłem świadkiem wymiany zdań pomiędzy Czechem a Polakiem. Czech był typowym ?Szwejkiem?, pulchnym, dowcipnym, pogodnie dobrotliwym. Opowiadał, jak sobie daje radę w interesach. Polak o aparycji i sylwetce narciarskiego trenera wyskoczył z komentarzem:

– W interesach może jesteście dobrzy. Ale w ’68, jakeśmy byli w Hradec Kralowe, to przed jednym naszym komandosem spiep… równo, w kilkudziesięciu!

– No tak – kiwnął głową „Szwejk”. – Okupanty.

– Nie, skąd! – oburzał się weteran. – My! Nasi!

Myślę, że 30 lat później, na gruzach komunizmu, jest jeszcze wielu, którzy z nostalgią wspominają swoje heroizmy. Nikt ich nie nauczył wstydu. Nie objawił, że ?to, co robili – degradowało ich samych?.

Gazeta Wyborcza nr 250, wydanie waw (Warszawa) z dnia 1997/10/25-1997/10/26, dział ŚWIĄTECZNA, str. 15
Fot. Krystyna Świrszcz

Tekst eseju nadesłała Ewa Tulodziecka.