Jacek Kaczmarski z Two rocks
Wszyscy mówią „Potter, Potter”, więc jakże nie miałem kupić Pottera? Zwłaszcza że jestem częstym, jeśli nie nałogowym, bywalcem księgarń, a tu nie sposób wejść do którejkolwiek w Australii, w Polsce, w Niemczech czy Holandii, żeby nie stanąć wobec murów, szańców i barykad wzniesionych z setek potterowych cegieł – Potter na płask, Potter frontalnie, Potter ustawiony do kupca grzbietem, wszędzie taki sam, globalny, jaskrawy, obiecujący magiczną zabawę z Tajemnicą, pogodne nadgryzienie Kamienia Filozoficznego lub wkroczenie do Komnaty Tajemnic bez lęku o stan uzębienia czy psychiczną równowagę.
Jestem również czytelnikiem recenzji poświęconych zjawiskom literackim i kulturowym, gdybym więc nawet nie bywał w księgarniach, nie uniknąłbym wyczerpującej (w obu znaczeniach tego słowa) wiedzy o zaistnieniu i dokonaniach Pottera. O tym, jak się pojawił w milionach domów i głów, jak uosabia to czy tamto, jak wypełnia lukę, koi kompleksy, a ze swej autorki uczynił spełnienie mitu o Kopciuszku. Mógłbym zatem zapomnieć o tym, że chowałem się na baśniach i mitach, że Tolkien zauroczył mnie na całe lata, a i tak sięgnąłbym po Pottera, nie tyle może po to, by zapoznać się z nim samym – omówienie i recenzje wyjaśniły już wszystko – ale dowiedzieć się czegoś, czego zapewne nie wiem o świecie, w którym żyję, a któremu Potter okazał się tak niezbędnie, niezbywalnie, zaskakująco potrzebny. Może i mnie jest potrzebny, tylko nie zdawałem sobie z tego sprawy?
Czytam więc o Harrym Potterze, chłopcu, który uczy się na Czarownika w szkole dla Czarowników, uwikłany jest w tajemniczy sposób w odwieczną walkę Dobra i Zła i niby wszystko jest w porządku, bo czyta się łatwo, postaci są w miarę serio, w miarę nie, groza umowna, szkoła z internatem bardzo brytyjska (rys realistyczny) i wiadomo, że szczęśliwe zakończenie kolejnego tomu jest zagwarantowane zapowiedzią następnego. Czytam i zastanawiam się, czemu mnie to nie bawi, nie satysfakcjonuje, w czym jestem inny od tych milionów dzieci, dorosłych i dorosłych dzieci, którzy się z Potterem zaprzyjaźnili.
I oto wydaje mi się, że już wiem. W książkach Joanne K. Rowling brakuje dwóch elementów: poezji i dramatu. Są wszelkie rekwizyty baśni, jak należy uwspółcześnionej, ale nie ma ducha baśni, który sprawia, że nawet w prozie niepozbawionej humoru wyczuwa się, że chodzi o coś bardzo ważnego, elementarnego, bez czego życie byłoby niekompletne. I że to coś wymaga wysiłku, napięcia, pokonania przeszkód, otwarcia się na tajemnicę świata, a nie kupienia właściwej czarodziejskiej różdżki.
Harry Potter i jego sympatyczna kompania adeptów magii pozbawieni są wielowymiarowości ludzi, którzy mają szansę na odkrycie prawdziwej cudowności i grozy świata, ponieważ są Czarodziejami z urodzenia. W odróżnieniu od społeczności Mugoli – równie jednowymiarowych, antypatycznych, ograniczonych, konsumpcyjnych mieszczuchów – bohaterowie powieści są predestynowani do istnienia po stronie magii, na którą żaden Mugol, choćby chciał, nigdy się nie przedostanie. Jest więc rzeczywistość Pottera rzeczywistością absolutnie czarno-białą, co wyklucza pojawienie się twórczego i inspirującego wątku drogi, wątpliwości, błędnych tropów i pułapek stanowiących o uniwersalności tradycyjnych baśni, o wielkości Tolkiena, który zdawał sobie sprawę ze splątanych ścieżek, jakimi kroczą Dobro i Zło. Ale Tolkienowi nie chodziło tylko o dobrą, lekkostrawną zabawę.
Sensacyjny pięcioksiąg Rowling blednie nie tylko przy Tolkienie. Jest nikłym cieniem podobnej książki, którą w Polsce znają niemal wszyscy – „Akademii Pana Kleksa” Jana Brzechwy. Pomysł jest ten sam: szkoła z internatem, w której uczniowie uczą się niezwykłości istnienia. Ale Pan Kleks był lepszym pedagogiem niż grono wykładowców Hogwartu z ich tajemną wiedzą. Wiedział, że niezwykłość to zwykłość, tylko oglądana we właściwy sposób. A ponury fryzjer Filip, opętany obsesją zastąpienia człowieka lalką, budzi o wiele większą grozę swymi małymi, ludzkimi ambicjami niż mroczny Voldemort, który, nie wiedzieć czemu, uwziął się na małego Pottera.
Nadesłał Marcin Perkowski
12.06.2001
Teksty dostępne także w archiwum Rzeczpospolitej On-Line www.rzeczpospolita.pl