Jacek Kaczmarski- rocznik 1957. Poeta, pieśniarz, kompozytor. Teksty jego piosenek mówią głównie o historii, polityce i sztuce. Skłaniają do refleksji, ale także do śmiechu- gorzkiego, trochę przez łzy. Karierę rozpoczął w drugiej połowie lat siedemdziesiątych i wówczas znany był głównie w środowisku studenckim i „drugim obiegu”. Występował również w kabarecie – „Pod Egidą” i w teatrze „Na rozdrożu”. Po sierpniu’80 roku nazwano go bardem „Solidarności”. W październiku 1981 wyjechał do Paryża i tam 13 grudnia zastał go stan wojenny. Został na zachodzie. Współtworzył paryski Komitet Solidarności z „Solidarnością”, pracował w Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa, wiele koncertował, a od kwietnia 1990 r. również w Polsce. W końcu wrócił, by niedługo potem wyemigrować do Australii. W swoim dorobku. Poza tomikami wierszy, śpiewnikami i nagraniami (ze Zbigniewem Łapińskim a także Przemysławem Gintrowskim) ma jedną powieść- „Autoportret z kanalią”. Jest też bohaterem wydanego w ubiegłym roku wywiadu-rzeki, „Pożegnanie barda”(rozmowa z Grażyną Preder). Ma 12-letniego syna- Kosmę. Mieszka w Perth z żoną Ewą, 9-letnią córką Patrycją, dwoma psami i jednym kotem.
– Jak Ci jest na tych antypodach?
– Cudownie, jestem szczęśliwy. Ale to „cudownie” nic nie znaczy dla kogoś, kto mieszka w Polsce. Tego się nie da opowiedzieć- trzeba przyjechać i zobaczyć jak tam ludzie żyją. Nie chodzi o jakieś specjalne luksusy czy wygody, tylko o niesłychaną normalność, przynajmniej w moim wyobrażeniu. Tak powinno być wszędzie, że każdy ma domek z ogródkiem, i że to nie jest nic nadzwyczajnego, ale wystarcza by czuć się w tym domku z własną prywatnością jak w swoim pałacu. Ludzie tam sobie nie wchodzą w paradę, są pozbawieni agresji… Po części pewnie dlatego, że klimat jest taki rozbrajający, wspaniale łagodny, a po części dlatego, że zdają sobie sprawę, iż żyją w jedynym, zupełnie normalnym kraju na świecie i nie chcą sobie tej normalności popsuć. Wiedzą, że mają wielki szczęście mieszkając w kraju zamożnym, spokojnym, tolerancyjnym ponad wszelkie wyobrażenie.
– Co to znaczy?
– Ja też wcześniej tego nie rozumiałem, mimo, że byłem tam kilkakrotnie. Dopiero kiedy zamieszkałem w Perth, zrozumiałem, że w Australii każdemu wszystko wolno, że każdy kaprys, każde dziwactwo, o ile oczywiście nie pociąga za sobą krzywdy bliźniego, jest absolutnie tolerowane. Dopiero tam zrozumiałem, na czym polega tolerancja i wyrozumiałość, traktowanie inności w sposób normalny. To nie tolerancja na pokaz, w stylu „Gazety Wyborczej”, że my tutaj akceptujemy homoseksualistów, bezzębnych i tych z odstającymi uszami, bo jesteśmy tolerancyjni, bo tak należy. Nie. Tam każdy wypowiada swoje krytyczne zdanie na temat tego, co mu się nie podoba i jednocześnie każdemu wolno być „innym”. Z jednego ani z drugiego nikt nie robi afery. To jest dla mnie zupełnie niezwykłe.
– Z czego żyjesz?
– Z tego co przychodzi z Polski i ze świata. Głównie z tantiem, trochę z drobnych prac literackich, tłumaczeń. A jeżeli to, co zarabiam, nie osiąga pewnego, określonego przepisami poziomu, to państwo australijskie mi to wyrównuje…odbierając sobie później, w formie podatków od jakichś większych zarobków. To bardzo zasobny kraj i zabezpieczenia socjalne sprawiają, że twórca czuje się tam bezpieczny, że nie grozi mu nędza ani wyrzucenie na bruk, że może przez pewien czas żyć na kredyt, a kiedy zarobi na jakiejś książce, czy na koncertach, oddać dług.
– Podobno przywiozłeś do Polski nową książkę. Co to jest?
– Napisałem ją z córką. Nazywa się „Życie do góry nogami” i jest opisem naszej przeprowadzki do Australii, widzianej jej oczami. Trochę tam jest też jej przypowieści, bajek. Patrycja ma dziewięć lat i żyje jeszcze w takim świecie przemieszania fikcji z realnością. Bawiliśmy się z nią w pisanie. Trochę po to, by ćwiczyć polszczyznę, a trochę, by zrozumiała, czym jest twórczość. Notowaliśmy między innymi różne zabawne historie, które się nam zdarzyły, na przykład taką, gdy pies poszedł do buszu, ugryzła go jaszczurka zachorował i trzeba z nim było jechać do weterynarza. Kiedy to wszystko działo się naprawdę, było stresujące. Później, oglądane z dystansu i opisywane, okazało się śmieszne. Kiedy tych opowiadań nazbierało się sporo, pokazaliśmy je znajomym. Szalenie się spodobały. Posłałem do Polski, do wydawnictwa i dostałem propozycję druku. No i w ten sposób moja córka już niedługo zostanie pisarką.
– Jest połowa grudnia, na dworze paskudnie, Ty zachrypnięty, zakatarzony, a tam…
– Cieplutko, codziennie rano pływam kilka kilometrów w basenie.
– Nie powiesz chyba, że masz basen przed domem?
– Niezupełnie. Mam w ogrodzie taką dziewięciometrową sadzawkę, ale ona służy właściwie tylko zabawom z córką. Ja pływam w takim basenie osiedlowy, normalnym, 25-metrowym. A czasem w morzu, które jest bardzo blisko – 10 min spaceru.
– Busz też masz blisko?
– Tam wszędzie jest busz. Nawet w środku miasta są takie enklawy. Przepisy nakazują, by w każdej dzielnicy zachować określony obszar zieleni. Nie z roślinnością sadzoną, przywożoną z Europy, ale z tą oryginalną, australijską, cenną ze względów ekologicznych. Tak samo jest w Perth.
– Jakie to miasto?
– Perth to stolica zachodniej Australii, leży nad Oceanem Indyjskim i liczy sobie 900 tysięcy mieszkańców. A w całej zachodniej Australii, która jest sześć razy większa od Polski, mieszka trzy i pół miliona ludzi. Jest tam naprawdę sporo miejsca, żeby sobie nie deptać po odciskach.
– Nie brak Ci publiczności, przyjaciół?
– Nie, tam też mam przyjaciół. A czy mam ich w Polsce, czy może mam słuchaczy, wielbicieli….to są zupełnie inne kryteria, inna kategoria. Poza tym prawdziwych przyjaciół, takich na całe życie można spotykać nawet raz na 10 lat i podjąć z nimi temat, który się niegdyś przerwało. Mam takich, i są rozsiani po całym świecie, niekoniecznie w Polsce.
Jak wcześniej mówiłem żyje mi się cudownie i bardzo sobie cenię właśnie to, że nie mam w Australii publiczności, że jestem człowiekiem prywatnym. Nikt mnie nie nagabuje, nikt nie dzwoni od 6 rano do 12 w nocy, nie narzuca mi się ze swoją miłością, uwielbieniem. Wprawdzie po tych 14 miesiącach, kiedy tu przyjechałem, kiedy na pierwszym, drugim koncercie poczułem niesłychanie gorący, emocjonalny odbiór, zwłaszcza ze strony młodych ludzi, było mi szalenie przyjemnie i śpiewało mi się wspaniale. Ale może również dlatego tak się działo, że nie śpiewałem ponad rok, że byłem wypoczęty i trochę tej koncertowej atmosfery spragniony? Wszystko stało się znów świeże, na własne piosenki patrzyłem jak na utwory kogoś obcego i śpiewanie sprawiało mi przyjemność. Ale to bardzo szybko minęło. Już po 2 -3 tygodniach zacząłem odczuwać uciążliwość życia publicznego, popularności, za którą nigdy zresztą nie przepadałem.
– Nigdy Cię nie bawiła, nie sprawiała przyjemności?
– Kiedy byłem bardzo młody- tak. Bo to i sława, i chwała, i panienki, i alkohol. Ale potem, kiedy wszystko przekształciło się w misję, było raczej męczące. I im większa była moja popularność, tym większa, tym bardziej paraliżująca stawała się odpowiedzialność.
– Jesteś jedną z nielicznych osób publicznych, które głośno przyznały się do choroby alkoholowej. Czy Twoja historia może być przestrogą dla młodych ludzi, którzy zbyt często po alkohol sięgają?
– Nie ma właściwie możliwości przestrzegania kogokolwiek. Po prostu jedni wpadają w nałóg, inni nie. Można pić przez całe życie, jak np. Kisiel, i funkcjonować całkiem normalnie, a można tak jak ja, i w ciągu kilkunastu lat osiągnąć stan, kiedy normalne funkcjonowanie nie jest możliwe. Człowiek pije wówczas tak długo, jak może, i tygodniami musi się wygrzebywać, żeby znów zacząć jakoś żyć, pracować, i…pić. I tak na okrągło. Potrzebowałem najpierw co najmniej 7 lat, żeby najpierw zdać sobie sprawę z tego, co się ze mną dzieje, potem próbować się pozbierać, potem odmawiać sobie alkoholu, zaszywać się, w końcu zacząć pracować nad sobą głębiej, (bo zaszywanie się to rodzaj szantażu na organizmie, a przyczyny choroby tkwią przeważnie w warstwie psychicznej) i uznać, że jest to problem na całe życie.
Nie można się wyleczyć, nie ma byłych alkoholików, bywają tylko trzeźwi, którzy po prosu nie piją. Trzeba też wiedzieć, że zdarzają się nawroty. Sam tego nie doświadczyłem, bo upłynęło zbyt mało czasu, ale od kolegów z organizacji Anonimowych Alkoholików w Australii wiem, że najgroźniejsze momenty przychodzą po pięciu a nawet dziesięciu latach trzeźwości, kiedy człowiek czuje się już silny, „wyleczony” i wtedy wszystko zaczyna się od początku.
– Jak znosisz swoją trzeźwość?
– Jestem na etapie, kiedy nie stanowi to dla mnie problemu. Nie myślę od rana do wieczora: „Napić się czy nie?”. Takie myślenie to przekleństwo wielu alkoholików, usuwające z pola widzenia wszystkie inne sprawy. Muszę jednak przyznać, że nie jestem w 100% konserwatywny, bo zdarza mi się wypić piwo czy wino do kolacji albo brydża. Bez żadnych konsekwencji, ale wiem, że takie konsekwencje mogą nastąpić. Wiem, że to trochę kuszenie losu, udowadnianie sobie, że mogę.
U mnie wszystko to miało podłoże stresogenne i na pewno pomaga mi teraz to, że mam życie uporządkowane według swojego wyobrażenia i szkoda by mi było to wszystko spieprzyć. W Australii przed alkoholem zabezpiecza mnie stan permanentnego pozytywnego napięcia. Ani razu chyba nie doznałem tam takiego stresu, jakie pamiętam z Polski czy Monachium. W Polsce ratuje mnie nawał pracy. Nie mam czasu na to, żeby na przykład zachlać się z nudów.
– Przenieśmy się na chwilę do czasów, kiedy towarzyszył Ci stres, kiedy poza krajem zastał Cię stan wojenny. Jak to odebrałeś, jak przeżywałeś?
– Byliśmy całą grupą solidarnościowców w Paryżu, gdzie reprezentowaliśmy Związek. Tak się złożyło, że 12 grudnia odbyła się ogromna sesja na temat „Solidarności”, połączona z koncertami, wystawami zdjęć, obrazów. Sesja zakończyła się ogromnym sukcesem propagandowym i oczywiście przez całą noc ten sukces świętowaliśmy. Wiadomość o stanie wojennym była kolosalnym szokiem. Pamiętam jak podczas demonstracji przed polską ambasadą spotkaliśmy się z Andrzejem Sewerynem, zapłakani, rozbici, wściekli. Te emocje trwały kilka miesięcy, chociaż była równocześnie normalna praca: zakładanie Komitetów Solidarności z „Solidarnością”, jeżdżenie po Francji, zbieranie pieniędzy, poparcia politycznego. Po miesiącach przyszła dopiero refleksja, że to potrwa prawdopodobnie całe lata i że trzeba pogodzić się z myślą o życiu poza krajem.
– Jakie są dziś Twoje sympatie i antypatie polityczne? Chodzi mi oczywiście o Polskę.
– Wolałbym o tym nie mówić. Zbliżają się wybory, a ja zdaję sobie sprawę z tego, że mój głos może być głosem kilkudziesięciu tysięcy młodych ludzi. Pozwolę im raczej z moich piosenek wywnioskować, jaką postawę popieram, a jakiej nie.
– No to jeszcze na koniec, żeby odejść od polityki, powiedz czy pamiętasz swój pierwszy występ w życiu?
– Taki oficjalny, nie domowe śpiewanie?
– Tak.
– Opowiadano mi tylko o nim. To było w 1973 albo 1974 roku w domu kultury przy Myśliwieckiej, niedaleko domu, gdzie mieszkałem z rodzicami. Śpiewałem swoje wczesne piosenki i tłumaczenia. Koncertu jednak nie pamiętam. Pamiętam co innego: że zachowałem się wówczas dość niemądrze. Zebrana tam młodzież pytała, jak to ze mną jest, bo przecież uczę się, chodzę do liceum, a jednocześnie mam czas grać na pianinie, na gitarze, i jeszcze pisać piosenki. No i ja im wtedy radośnie powiedziałem, że szkoła mi w ogóle nie zabiera czasu, że kiedy wracam do domu to rzucam teczkę w kąt i zabieram się do pisania piosenek. Rzeczywiście szkołę „olewałem”. Miałem po prostu bardzo dobre nauczycielki, bardzo dobrą pamięć, no i pewnie jeszcze tam jakieś inne talenty, które pozwoliły mi tak się prześlizgnąć po szkolnych obowiązkach. Ale to, co powiedziałem, było nieeleganckie wobec rówieśników, może trochę mniej ode mnie zdolnych, którzy musieli po powrocie ze szkoły – jak to – jak to było wówczas i chyba nadal jest w Polsce w zwyczaju, przez 3-4 godziny odrabiać lekcje, żeby nauczyć się na pamięć biologii, geografii, matematyki… Nieeleganckie i niemądre.
Ewa Barciszewska
"Cogito" nr 1/97(62), 17 I 1997r.
Nadesłała: Edyta