Jesteśmy w hotelu „Polonia” – miejscu które bardzo mocno kojarzy się z „cinkciarskim” PRL-em. Czy był w tym jakiś zamysł, że właśnie tu rezydujesz w czasie pobytu w Polsce?

Nie, nie, to zupełny przypadek. Jak przyjeżdżam do Polski, to mieszkam u przyjaciół w Gdańsku. W związku z tym jak muszę być w sprawach zawodowych w Warszawie, proszę o hotel. Wiadomo, że mój wydawca – Polskie Radio – nie ma pieniędzy na hotele klasy Sheraton, czy Holiday. Więc po starej znajomości się zatrzymałem w „Polonii”, gdzie jest jeszcze parę recepcjonistek i „etażnych” z tamtych czasów, kiedy człowiek się zatrzymywał w „Polonii”, bo nigdzie indziej nie mógł. A a propos „cinkciarsko – kurewskiego” klimatu, to przyznam się, że lubię tę atmosferę, bo ona pozwala popatrzeć na to życie takie, jakie jest – „Polonia” jeszcze nie jest przysłonięta tymi butikami, wieżowcami ze szkła. Te wszystkie zmiany, które od 10 lat zachodzą w Polsce, i które ja obserwuję z zewnątrz, widać, że one są bardzo powierzchowne. Dlatego nawet wolę się zetknąć z jakimś pijaczkiem, czy bardzo emerytowaną prostytutką z „Polonii” i pogadać, niż z tą nową klasą posiadającą, która niewiele ma do powiedzenia.

No właśnie – czy twój wyjazd do Australii, to był wyraz rozczarowania tymi przemianami, które zachodzą w Polsce?

Nie, to było tak, że w połowie lat 80-tych byłem bardzo zmęczony pracą w Wolnej Europie. To była praca w zespole, w zamkniętym środowisku, dziennikarsko-reporterska, absolutnie nie nakładająca się na pracę literacką. To są dwa zupełnie nie nakładające się języki. Ponieważ równolegle jeździłem sobie z koncertami po świecie, po środowiskach polonijnych, w 87 roku udało mi się objechać całą Australię z koncertami na rzecz „Solidarności”. No i się zachwyciłem. I pomyślałem: „To jest właśnie miejsce, do którego mógłbym się wynieść z Europy”. Poza tym że jest to piękny kraj, spokojny, w którym jest niewiele ludzi i ta przestrzeń niesłychana, to jeszcze jest to kraj w którym żyje się dosyć wygodnie – człowiek który tam ląduje nie ma wrażenia, że zaraz musi iść pod most, jeżeli czegoś nie zarobi. W tzw. międzyczasie w Polsce upadł komunizm i zamknięto Radio Wolna Europa, i to moje ubieganie się o Australię zabrało sporo czasu, bo to nie jest prosta sprawa… Także to była przesunięta w czasie ucieczka od Europy. Chociaż muszę przyznać, że ja tam bardzo odpoczywam od tych tzw. „przekrętów polskich”, którymi się w końcu 20 lat zajmowałem, i to jest zdrowe…

Ale chodzą plotki, że planujesz wrócić…

To są tylko plotki. To różni moi, dobrze mi życzący przyjaciele (mówię to bez ironii), co jakiś czas rozpuszczają takie plotki, bo myślą, że w ten sposób za mnie podejmą decyzję. Ale to absolutnie niemożliwe. Znaczy – oczywiście, wszystko się może zdarzyć…. Ja nic takiego nie planuję. Trudno mi wymienić cokolwiek, czego mi tam brakuje – jest wszystko, co sobie wymarzyłem – spokój do pracy, przestrzenie, nurkowanie, wyprawy na pustynię, pewnego rodzaju ład ekonomiczny, bo tam się żyje bardzo tanio. Ja sobie postanowiłem po 10-ciu latach pracy w „Wolnej Europie”, że jeśli to będzie możliwe, nigdy już nie będę pracował w zespole i na etacie, i że będę się utrzymywał z tego co lubię robić. I w tej chwili to, co zarabiam na tantiemach z płyt, i na powieściach wydanych w Polsce, prawie akurat mi starcza na to, żeby tam żyć 8-9 miesięcy do roku. A więc wszystko mam, co sobie wymarzyłem i niczego mi nie brakuje. I kiedy przyjeżdżam do Polski, w sprawach koncertowych czy rodzinnych, to z pewnego rodzaju wewnętrznym przymusem, bo szkoda mi zostawiać, tą „tęczową bańkę”. Tam się żyje trochę jak na obrazach Boscha – jak w bańce z tęczy. Wiem, że to może być potraktowane jako „pięknoduchowstwo”, ale skoro to jest realne, to czemu z tego nie korzystać.
Aż się nie chce wierzyć… Wszyscy, którym to opowiadam, mówią, że to niewiarygodne, po czym okazuje się, kiedy tam przyjeżdżają, że to prawda. Kiedy wyjeżdżałem 5 lat temu, to albo mi mówili że jestem idiotą, albo że popełniam zdradę narodową, albo że to jest jakiś ukryty cel… Teraz po 5 latach wielu z tych krytyków przychodzi do mnie i mówi „Słuchaj, jak to załatwić?”. A ci, którzy przyjechali do mnie, pomieszkali, pojeździli ze mną, to zrozumieli, na czym to polega. To trzeba samemu zobaczyć… To nawet nie są takie pocztówkowe rzeczy, krajobrazy, itd. To jest bardziej styl życia Australijczyków, atmosfera pogody ducha, braku agresji między ludźmi i sprowadzenia spraw bytowych. To co tu zajmuje 70% czasu, bieganie po urzędach, kolejkach, komunikacji, tam praktycznie człowieka nie zajmuje. Jedynym zmartwieniem Australijczyka, jest jak sobie wypełnić własne życie, a nie jak w ogóle żyć.

A słuchaj, z takich prozaicznych rzeczy, jak kwaszona kapusta, czy zsiadłe mleko – nie brakuje ci tego?

Tam wszystko jest. To jest kraj wielo kulturowy. I w każdym większym mieście, a ja mieszkam na przedmieściach Perth, czyli stolicy płd. Australii, są sklepy greckie, żydowskie, polskie. I nawet mam od znajomego polskiego rzeźnika takie kabanosy i taką kaszankę, jakie nawet w Polsce trudno byłoby dostać. To samo z kiszonymi ogórkami i zsiadłym mlekiem….

Podejrzewam, że przyjeżdżając tu raz na jakiś czas, możesz lepiej dostrzec zmiany w odbiorze twoich piosenek. Jak on się zmienia na przestrzeni tych ostatnich 10-ciu lat?

To jest jeden paradoks, który mnie bardzo cieszy, tzn. to, że mam cały czas publiczność w tym samym wieku – od piętnastu do dwudziestu paru lat. Oczywiście teraz czasem z rodzicami, bo to przechodzi w pokolenia. I siłą rzeczy, tych ludzi, którzy teraz przychodzą na koncerty nie było wtedy, kiedy powstawały te moje najważniejsze piosenki, i oni nie słuchają tych piosenek przez filtr polityczny. Dla nich to są piosenki egzystencjalne, takie jakimi je w rzeczywistości pisałem. Także paradoksalnie, oni dopiero odczytują je w sposób zgodny z moimi intencjami. I odbierają dobrze te moje nowe rzeczy. Ja od paru lat mam tę „opcję australijską”, czyli spojrzenie z dala, trochę ironiczne, trochę współczujące i generalnie nie feruję wyroków, tylko zaznaczam najwyżej, że coś jest nie tak. I to jest kwestia, oprócz mieszkania w Australii, także wieku. I to mi też odpowiada, bo z kolei odbiorcy mojego pokolenia, którzy byli bardzo zaangażowani, zwłaszcza po prawej stronie, np. w Lidze Republikańskiej (tam mam bardzo wielu fanów), oni rzeczywiście mają kłopoty z przyswojeniem sobie tej mojej nowej twórczości, bo im nadal potrzebny jest ten duch bezkompromisowej walki, i jakiejś dynamiki, krzyku, od którego ja odszedłem, nawet nie do końca świadomie. A młodym nie. I dlatego ten odbiór w tej chwili może nie jest taki płomienny, rewolucyjny, natomiast moim zdaniem głębszy…

A czy to nie jest tak, że skoro ciebie tu nie ma, to ludzie trochę zapominają o tobie?

Właśnie, że wręcz przeciwnie. To znaczy, jeżeli wyłączymy rok 90-ty i 91-szy, kiedy rzeczywiście mogłem grać stadiony i hale sportowe, bo to była jakaś sensacja, sytuacja niecodzienna. Potem to zainteresowanie sprowadziło się do normy, sądząc po moich trasach koncertowych. Corocznie gram tu 40-50 koncertów w salach na 200-300 osób. Można więc powiedzieć, że te 15-20 tysięcy osób, to jest moja stała publiczność, i to się cały czas utrzymuje. Oczywiście, można to nazwać twórczością niszową, czy elitarną, ale na pewno ona nie spada, a nawet, od czasu kiedy jestem w Australii wzrosła, bo nie jestem na każde zawołanie, raz na rok przyjadę… Ale to nie było moim celem, takie uatrakcyjnienie siebie przez nieobecność, tylko tak się po prostu złożyło.

Chciałbym się zapytać o coś takiego, twoja poezja jest dosyć klasyczna w formie, odmienna od tego, co przeważa ostatnio się w nowej polskiej poezji. Co o sądzisz o „młodym pokoleniu” polskich poetów?

Wiesz, ja nie śledzę, nie jestem krytykiem literackim. Musiałbym zajmować się tym zawodowo, żeby czytać wszystko na bieżąco. Oczywiście, jeżeli jest głośno o jakimś tam wierszu, czy książce, to ja to czytam, ale nie mam specjalnych sympatii. Mi wiele rzeczy się podoba, jeżeli wyczuwam tam coś autentycznego, czy coś co się nakłada na moje zainteresowania, natomiast nie rozróżniałbym poezji na tę nowoczesną i tę tradycyjną, klasyczną. Ja uprawiam ten styl, bo on mi leży, mam w uchu ten styl. To się wiąże z tym, że ja to śpiewam. Na pewno łatwiej jest mi grać do wiersza regularnego, niż do prozy poetyckiej…. Chociaż np. Przemek Gintrowski robił bardzo udane eksperymenty z poetycką prozą Herberta. Nie wiem… Niektóre rzeczy z tych, o których było głośno w Polsce, np. wiersze Świetlickiego, zrobiły na mnie wrażenie. Ale ja jestem jednak wychowany w tej tradycji apollińskiej, klasycyzującej, więc dla mnie Herbert, Miłosz, Zagajewski, to jest jednak potęga w poezji. Szymborska w niektórych wierszach, Urszula Kozioł, Ewa Lipska, ta ostatnia bardzo mi bliska. Więc jest to jednak stara poezja. Nowych rzeczy dużo się ukazuje i w bardzo nikłych nakładach, i trzeba by specjalnie szukać, żeby się na tym znać…

Powiedz, a czy nie myślałeś nigdy o rozwinięciu muzycznej strony twojej twórczości, o rozwinięciu podkładów do twojej muzyki?

Ja nie uciekałem od eksperymentów. Jeszcze w stanie wojennym robiłem z synem Czesława Miłosza Antonim, podkłady elektroniczne do swoich piosenek. Kasety z tym krążyły po podziemiu, poprzednia płyta była nagrana z triem Janusza Strobla i ze znakomitymi muzykami jazzowymi. Ale ja to zawsze traktuję jako eksperyment. To jest dla mnie interesujące, ale nie jest to dla mnie konieczność. Piosenka literacka śpiewana z gitarą ma swój charakter. Przez 20 lat ludzie przyzwyczaili się do tego, i nawet jeżeli im się podoba rozbudowana strona muzyczna, to uważają, że jest to coś trochę obcego. Wreszcie, to już chyba trochę późno na zmienianie czegoś. Poza tym ja uważam, że w sztuce w ogóle należy używać minimum środków niezbędnych, odrzucać wszystko co jest niecałkiem konieczne. Wreszcie, jeden z moich idoli młodości, Brassens, przez całe życie śpiewał tylko z gitarą. Czasem tylko ktoś mu podkładał kontrabas i do dziś każdy Francuz zaśpiewa jakąś jego piosenkę. Wielu jego rówieśników, którzy szukali poszerzenia kręgu odbiorców poprzez bogatsze aranże, już należy do historii muzyki pop. W ogóle, wydaje mi się, że takie aranżowanie popowe, szalenie upodabnia wykonania artystyczne do siebie. Powstaje taka papka. Natomiast pozostają oryginalne i jakby z podpisem twórcy (usunięcie przecinka) rzeczy, które się wyłamują z tego schematu. Gdybym czegoś szukał, to raczej współpracy z jakimś młodym kompozytorem, który ma swoją wizję muzyczną, oryginalną, i w jakiś sposób korespondującą z moim pisaniem. Ale z kolei wtedy mogłoby dojść do konfliktu, bo każdy chciałby uwydatniać swoją stronę. Także chyba jednak pozostanę przy głosie z gitarą, oczywiście zakładając, że będę śpiewał w tym wymiarze, w którym śpiewam. Bo moim celem jest – chociażby ze względu na wiek, stopniowe przechodzenie w kierunku pisania i stąd moje próby prozatorskie. Biorę po prostu pod uwagę fakt, że za pięć, dziesięć lat, będzie mi ciężko zagrać tych kilkadziesiąt koncertów i na każdym wykonać „Epitafium dla Wysockiego”. Zakładam, że w którymś momencie trzeba będzie zająć się pisarstwem. Szczerze mówiąc sprawia mi to większą przyjemność. Nie ma co prawda tak bliskiego docierania do odbiorcy, którego pewnie by mi brakowało, ale trzeba liczyć się z realiami…

Mam teraz pytanie innego rodzaju. Wydawcą „Dwóch skał” jest Polskie Radio, a nie Pomaton EMI, z którym byłeś przez lata mocno związany. Co się stało?

Myśmy przez lata nie mogli się dogadać, co do sposobu traktowania mnie przez Pomaton Ja miałem wrażenie, że tam istniał taki niezdrowy stosunek jak w rozpadającym się małżeństwie, gdzie ja im nie pasowałem do ich strategii promocyjnej, czułem się zaniedbywany i traktowany jako taki dinozaur, a jednocześnie nie mogli się mnie pozbyć, bo w pewien sposób dzięki mnie dziesięć lat temu zaistnieli. Nie chcieli mi tego wprost powiedzieć. Myśmy mieli bardzo dobre osobiste stosunki, bo oni przyjeżdżali jeszcze do mnie do Monachium, jeździliśmy gdzieś razem. Także ja miałem do nich pretensje, oni mieli do mnie też jakieś zastrzeżenia, próbowali mnie nakłonić do zmiany wizerunku, co nie wchodziło w grę. W końcu trzeba było to przeciąć. Poczekałem, aż wygasła umowa, no i zwróciłem się do Polskiego Radia. I tu, muszę powiedzieć, czuję się w takim bardzo pięknym okresie narzeczeństwa. Początki zawsze są piękne. Jestem bardzo zadowolony.

Funkcjonuje taki stereotyp, że np. muzycy rockowi zachowują się „rock’n rollowo”, a wykonawcy poezji śpiewanej to kulturalni, spokojni ludzie….

…Pedały i brzydkie dziewczyny (śmiech)

… Ale po twojej biografii wiem, że bywa inaczej…

No tak, ja bardzo burzliwe życie prowadziłem. Ilość rozwodów, dzieci rozrzuconych po świecie – jak mówił Pietrzak, który grał trasę koncertową w Stanach rok po mnie – „Szedłem szlakiem twoich zgliszcz”. To bywa, ja się nawet tego specjalnie nie wstydzę, bo to się brało po trosze z mojego temperamentu i z polskiej tradycji spędzania wolnego czasu. No i też z takiej pewnej rozpaczy, bo żywot emigracyjny jest zagłuszaniem pewnego niepokoju, lęku i bycia w obcym środowisku. Ale jest też coś takiego – to zabawne co mówisz, bo organizatorami moich tras koncertowych są dwaj panowie – Witek Chyłkowski, Jan Cieślak – którzy przez lata byli organizatorami koncertów kapel rockowych, m.in. Oddziału Zamkniętego. I obaj twierdzą, że w głębi duszy jestem rockmanem, tylko sam o tym nie wiem. Bo dla nich rock to nie jest styl muzyczny, tylko styl bycia i filozofia życiowa, tzn. robienie tego, na co ma się ochotę, szczerość, autentyczność, naturalna ekspresja. Zdarzają się na moich koncertach tacy młodzi ludzie, jakby wzięci żywcem z publiczności np. Kazika, którzy mówią, że przychodzą, bo w moich piosenkach jest czad. Więc jeśli to ma oznaczać, że jestem muzykiem rockowym, to proszę bardzo…

To ile tych dzieci w sumie masz?

Oficjalnie dwójkę, ale gdyby policzyć przeze mnie uznane za swoje i różne przypadkowe, to by się z piątka znalazła…

A słuchasz muzyki rockowej, i w ogóle – innej niż literacka?

Oczywiście, głównie muzyki klasycznej (kocham Mozarta). Natomiast z muzyki popularnej, często słucham Kazika, szczególnie tych starszych rzeczy.)Uwielbiam Toma Waitsa całego praktycznie, słucham z przyjemnością Budki Suflera, niekoniecznie ostatniej płyty, ale poprzedniej i te stare. Co jeszcze? Kabaret Starszych Panów, Kuba Sienkiewicz. Z takiej muzyki na pograniczu, duży wpływ na mnie ma Astor Piazzolla, argentyński wirtuoz bandoleonu, czyli akordeonu argentyńskiego. Wyprowadził muzykę latynoską z podziemia i z burdeli.

A tak na marginesie, czy byłbyś w stanie wcielić się w takiego „rockowego tekściarz” ? Gdyby np. Budka zwróciła się z propozycją napisania dla nich tekstów, to co byś powiedział?

Myślę, że nie miałbym żadnych problemów. Nikt mi nigdy tego nie proponował, bo ludzie chyba się mnie troszkę boją, że ja jestem „za mądry”. Kiedyś Janusz Strobel pytał mnie, czy nie napisałbym tekstów na płytę, tak jak Janek Wołek pisuje, dla pewnej wokalistki bardzo znanej. Ale on powiedział, że „Wiesz, chodzi o to, żeby to nie było takie inteligentne, żeby więcej tam było, czucia, miejsca na wokalizy, itd. Ja mówię – „Czyli dużo samogłosek. Słuchaj, to jest takie samo zadanie poetyckie, jak każde inne. Wiem ,że w tekście rockowym musi być krótka fraza, proste słowa, najlepiej nie dłuższe niż dwie sylaby. Ja kiedyś takie rzeczy dla zabawy robiłem więc przypuszczam, że nie miałbym z tym problemów”…

Marcin Zamorski
http://www.30ton.com.pl, 31 X 2000r.