Tomasz Susmęd – Proszę powiedzieć, jak wyglądała Pana nauka w szkole średniej?

Jacek Kaczmarski – Niestety nie bardzo pamiętam. Chodziłem do liceum im. Żmichowskiej w Warszawie. Przyszedłem tam kilka lat po tym, jak z żeńskiego stało się ono koedukacyjnym, w związku z tym. jakby „z rozpędu” było tam więcej dziewcząt niż chłopców. Więc ja pamiętam czasy licealne raczej jako okres erotycznych napięć niż nauki.

T.S. – Dużo Pan koncertował w tamtych latach?

J.K. – Nie, jak byłem w liceum to w ogóle nie koncertowałem.

T.S. – Ale jakieś małe występy…

J.K. – Dla przyjaciół, czy żeby podbić serce ukochanej – tak. Ale zresztą nigdy nie udało mi się tego dokonać, stąd moja frustracja i obalenie komunizmu…

T.S. – Studiował Pan polonistykę. Dlaczego ten kierunek?

J.K. – Bo na trzecim roku liceum dostałem się do finału olimpiady polonistycznej, co dawało wstęp na studia bez egzaminów i ja z lenistwa poszedłem tam gdzie nie musiałem zdawać. Ale nie żałuję.

T.S. – Czy pamięta Pan. jaką pracę pisał Pan na olimpiadzie?

J.K. – Tak – „Sytuacja tragiczna w literaturze dawnej i współczesnej”. Porównałem sytuację Hamleta i bohatera „Kartoteki” Różewicza.

T.S. – Jak wyglądały Pana lata studenckie. Były chyba już bardziej obfitujące w życie towarzyskie?

J.K. – Tak, trzeba się było oczywiście uczyć, ale również dużo balowaliśmy, bezustannie byliśmy zakochani. Na naszym roku było 150 osób, trudno było się przyjaźnić ze wszystkimi, więc stworzyliśmy taką paczkę pięcio -sześcioosobową, opartą o trzech ludzi: mnie, Polaka z Francji, Staszka Ledóchowskiego i warszawiaka z Gdańska Wojtka Stroniasa. Razem się uczyliśmy, razem zdawaliśmy egzaminy, razem piliśmy wódeczkę, razem stworzyliśmy zespół „Wieczór kawalerski” kiedy Staszek Ledóchowski się żenił. Powstał wtedy „Hymn wieczoru kawalerskiego” („… A my damy w banię…”), który uważam za jedno ze swoich większych osiągnięć artystycznych.

T.S. – Zresztą utwór ten zyskał duży oddźwięk w społeczeństwie…

J.K. – Tak, czasami w knajpach gorszego autoramentu słyszę, jak go ludzie śpiewają., nie wiedząc oczywiście, kto to napisał. To jest powodem do dumy dla artysty, kiedy, jak to Mickiewicz pisał, „pieśń zbłądziła pod strzechy”.

T.S. – A propos „wódeczki”. Miał Pan poważne problemy z alkoholem. Opisał Pan to barwnie w swojej powieści. „Autoportret z kanalią”, gdzie przedstawił Pan taki turpistyczny wizerunek tego najbardziej zaawansowanego stadium choroby alkoholowej…

J.K. – Tak. alkoholik w stanie ciężkiego kaca, prawie delirium, czy pijaństwa nie jest widokiem przyjemnym dla swojego otoczenia, ani sam siebie nie lubi, bo po prostu wstydzi się tego,że pije i że jest słaby, rozsypujący, że mu się ręce trzęsą, że się poci… Także ja pamiętam siebie „w lustrze” i w ogóle nie używałbym słowa „turpizm”, to jest czysty realizm…

T.S. – A proszę powiedzieć, czy mówiąc o tym otwarcie, pisząc w książce, chciał Pan kogokolwiek przestrzec przed alkoholem?

J.K. – Nie, ja mam ograniczone zaufanie do edukacyjnej roli literatury. Myślę, że każdy, kto wpadnie w kłopoty tego typu musi korzystać z własnych doświadczeń. Natomiast na pewno był to element terapii – jest bardzo dobrze samemu sobie przyznać się do pewnych rzeczy i opisać to, bo co innego, gdy się myśli o sobie źle, co innego, gdy mówi się o sobie źle, a jeszcze co innego, gdy się pisze o sobie źle, jeżeli zostawia się ślad po swoim upadku – to jest rodzaj terapii.

T.S. – Teraz już Pan nie pije…

J.K. – No, okazjonalnie, ostrożnie…

T.S. – Gdy w 1990 roku wrócił Pan do Polski, po prawie dziesięciu latach emigracji, jak przyjęła Pana publiczność?

J.K. – Fantastycznie, znacznie powyżej moich oczekiwań i to wszystko było powodem do wielkich stresów, bo entuzjazm, zwłaszcza młodych ludzi, jest rodzajem zobowiązania, a wiadomo, że artysta przeważnie jest człowiekiem, który tworzy, bo sam sobie zadaje pytania o sens życia, czy o sposób na życie, a nie dlatego, że zna te odpowiedzi, bo nikt ich nie zna… Więc to było ogromne obciążenie – ciepło, z jakim zostałem przyjęty.

T.S. – Także przez to brzemię życia publicznego zdecydował się Pan potem na wyjazd do Australii?

J.K. – Tak, byłem tym zdecydowanie przemęczony i uznałem to za obciążenie uniemożliwiające mi normalne funkcjonowanie w rodzinie, myślenie, pisanie…

T.S. – A proszę powiedzieć, jak wygląda Pana życie tam na tych „Antypodach”

J.K. – Spokojnie, bardzo intensywnie i spokojnie. Nie ma napięć, nie ma ludzi, jest życie rodzinne, są lektury, myślenie, pisanie, zajmowanie się ogrodem, domem, wycieczki…

T.S. – Efektem tego półtora roku spokoju jest książka, proszę o niej opowiedzieć.

J.K. – Wszystko wiesz… Książka nosi tytuł „Życie do góry nogami”, powinna się ukazać wiosną tego roku w wydawnictwie „Egmont Polska”. Jest to rzecz napisana wspólnie z moją córką: Australia i przeprowadzka tam widziana oczami właśnie mojej dziewięcioletniej córki, która jest bezczelnym i bardzo inteligentnym typem.

T.S. – Czy jest to książka kierowana tylko do dzieci?

J.K. – Jeśli znasz „Rekreacje Mikołajka”, moją ukochaną książkę, to jest taka nowa wersja, widziana oczami dziewczynki. Czyli i dla dzieci, i dla dorosłych.

T.S. – 1 lutego w Warszawie miała miejsce premiera Pana najnowszego programu „Pochwała łotrostwa”. Proszę opowiedzieć coś o nim dla tych, którzy go jeszcze nie znają, bo śpiewnik był dostępny już wcześniej.

J.K. – Tak. Jest to rzecz, która wraca do źródeł, śpiewam sam, inspiracje do piosenek biorą się z codziennej rzeczywistości, nie z odniesień kulturowych czy historycznych. Scenki z życia III Rzeczpospolitej. W miarę realistyczny program.

T.S. – Powiedział Pan, że wraca do źródeł, śpiewa sam… Czy nie miał Pan ochoty, żeby zrobić ten program z panami Łapińskim i Gintrowskim?

J.K. – Żadnej. Uważam, że na wszystko jest właściwy czas. Moim zdaniem czas na współpracę z panami Łapińskim i Gintrowskim minął, choć nie wykluczam, że z Przemkiem coś jeszcze zrobimy.

T.S. – Czy myśli Pan już o nowym programie i co to będzie?

J.K. – Myślę, ale ci nie powiem, co to będzie, bo tego na razie nie wiadomo. Kiedy się zapina program na ostatni guzik, to można ewentualnie coś o nim mówić, ale gdy ma się naszkicowane pomysły, to się ich nie zdradza, żeby nie zapeszyć. Poza tym, żeby nie narazić się na zarzuty, że co innego się obiecywało, a co innego przyniosło.

T.S. – Napisał Pan również musical.

J.K. – Nie jeden, dwa.

T.S. – Mówię o „Heliogabalu”. Proszę powiedzieć coś o tym.

J.K. – Jest to napisana po angielsku historia cesarza rzymskiego, który w wieku czternastu lat objął władzę nad światem, w wieku lat osiemnastu został zamordowany. Ja wykorzystałem tą postać do pewnych autobiograficznych refleksji. Jest to opowieść o młodym człowieku, który dostał cały świat na własność za wcześnie i nie wiedział, co z tym zrobić.

T.S. – Czy myślał Pan o polskiej wersji?

J.K. – Nie, bo byłaby to straszna robota – przetłumaczenie go. Język angielski rządzi się zupełnie inną frazą, innymi rymami, a poza tym muzykę pisze angielski kompozytor.

T.S. – Teraz, jeśli Pan pozwoli, chciałbym zmienić temat. Wyobraźmy sobie, że chciałby Pan zachęcić młodego człowieka, nie znającego Pańskiej twórczości, do kupienia „Pochwały łotrostwa”. Jak by Pan to zrobił, czy w ogóle zachęcałby Pan?

J.K. – Nie, w ogóle nie zachęcałbym. Ja nie chcę nikogo zmuszać, nie muszę Bogu dzięki, od dwudziestu lat nikogo zmuszać do tego, żeby mnie słuchał. To się odbywa w sposób naturalny, mimo że z tych dwudziestu lat, przez piętnaście byłem zakazany i nielegalny. Ja nie podlegam prawom rynku czy marketingu, bo nie muszę po prostu.

T.S. – A czy jest Pan w stanie powiedzieć, jak wyglądał proces kształtowania się Pańskich poglądów. Pańskiej twórczości? Skąd taka tematyka utworów -historyczna, nonkonformistyczna?

J.K. – Nie wiem, młodsi ludzie piszą na takie tematy prace magisterskie, także ja nie jestem w stanie tego w paru słowach streścić. Na pewno jest to kwestia tradycji rodzinnej, wychowania…

T.S. – Odbywa Pan właśnie trasę koncertową po kraju, już wiem, że do połowy marca. Proszę kilka słów powiedzieć o tym jaka publiczność przychodzi na koncerty.

J.K. – Przeważnie młodzież licealna, od czasu do czasu moi rówieśnicy, ale rzadko, czasem pokolenie starsze, które mnie pamięta z lat siedemdziesiątych, z czasów KOR-owskich, opozycyjnych.

T.S. – A jakie ma Pan wrażenia po przyjeździe do kraju, czy Pana męczy ta rzeczywistość?

J.K. – Irytuje, tak irytuje, ale ponieważ wiem, że wrócę w połowie marca do Australii i odzyskam znowu dystans do wszystkiego, to traktuję tą irytację jako coś pozytywnego. Na pewno odezwie się ona w jakiejś twórczości, jest to doświadczenie inspirujące.

T.S. – To wszystko, o co chciałem zapytać. Serdecznie dziękuję za rozmowę.

J.K. – Ja również dziękuję.

Tomasz Susmęd
II 1997r.