Bard, twórca zbuntowany, sumienie pokolenia – różnie określany był już w swoim życiu Jacek Kaczmarski. Wreszcie nadszedł czas, kiedy miał tego dość. Tęsknił, by wreszcie zaczęto traktować go jako artystę. Tylko jako artystę. W osiągnięciu tego celu miała pomóc mu Australia.
Kiedy spotkaliśmy się ostatnim razem, byłeś bezpośrednio przed wyjazdem do Australii. Minęło kilka lat. Nie żałujesz?
Wszystko się spełniło, uważam, że był to krok udany i jak najbardziej trafny. Jak wyjeżdżałem, to mówiłem wielokrotnie, ale nikt mi nie wierzył, że jadę tam pracować i żyć w spokoju, i że będę przyjeżdżał z tym, co tam wymyślę i co stworzę. I tak robię od czterech lat. Jestem raz w roku ze swoim nowym programem, powieścią, z koncertami. Potem wracam i przez 8-10 miesięcy odpoczywam i pracuję, i to mi się idealnie sprawdza. Dla faceta, który był przez 20 lat zatopiony po uszy w polityce, w sprawach publicznych, w związkach międzyludzkich, tym bardziej. Myślę, że na tyle nastała normalność, że nikt dziś od twórców nie oczekuje interwencji w sprawach politycznych, ale refleksji natury ogólniejszej. Bo od polityki ma się polityków.
Bardzo długo mieszkałeś poza Polską. Czy dziś potrafiłbyś jeszcze tu mieszkać na stałe?
Oczywiście że tak, tylko nie bardzo mam na to ochotę. Zbyt dużo mnie tutaj wiąże. Ze wszystkimi zaszłościami, z tradycją odbierania mojej twórczości, z ludźmi. Dystans, który się pojawił do spraw Polski przez dziesięć lat mojej pracy w Wolnej Europie, jest wart utrzymania. To mi się cały czas sprawdza.
W wielu publicznych wypowiedziach po powrocie z pracy w Wolnej Europie dawałeś odczuć, że jesteś mocno zdegustowany postawami ludzi, nawet niektórych przyjaciół. Czy tak było faktycznie, co o tym myślisz dzisiaj?
Świat czy człowiek, jak twierdzi papież, są w bardzo trudnym momencie. Sama wolność niczego nie załatwia, czy sama demokracja. To ludzie muszą sobie wymyślić po co żyją, dlaczego żyją i po co chcą żyć. Życie, w sensie materialnym, przeżycie w przeludnionym świecie, jest coraz trudniejsze, natomiast model życia, który zdobywa na świecie największą popularność, czyli model amerykański, nie załatwia wszystkich potrzeb, poza podstawowymi, poza jedzeniem, mieszkaniem. Bo to jest cywilizacja telewizyjna, wirtualna, więc to są substytuty wartości. I to był między innymi powód mojego wyjazdu, bo ja po dwudziestu latach angażowania się w sprawy publiczne uznałem, że nadszedł czas zaangażowania się we własne sprawy. Ustawienie sobie życia tak, żeby w sposób w miarę uczciwy i pełny robić to, co umiem i to, na czym mi zależy – to znaczy pisać. Wydaje mi się, że mógłbym żyć w Polsce, ale z pisaniem byłoby gorzej, dlatego, że zupełnie inaczej widzi się świat ze swojego mrowiska, a zupełnie inaczej z oddalenia. Australia jest takim miejscem, z którego na zewnątrz patrzy się na cały świat, nie tylko na Polskę. To daje fascynujące widzenie.
Po raz pierwszy zobaczyłem Cię na dziedzińcu instytutu filologii. To był 1981 r. Od tego czasu dla naszego pokolenia byłeś kimś ważnym. Właściwie zjawiskiem, jednym z nas, czyli „swoim”. Kto dziś przychodzi na Twoje koncerty?
Przeważnie młodzież i to jest fantastyczne. Ludzie w wieku trzynastu, czternastu, piętnastu lat. Mniej więcej raz na kilka miesięcy dostaję kolejną pracę magisterską na swój temat.
Ile już ich było?
Kilkanaście na pewno. W każdym razie to jest dowód na to, że miałem rację mówiąc, że moje utwory nie są utworami politycznymi, bo gdyby były, to by znikały razem z rzeczywistością polityczną, w której powstawały. Współczesna młodzież odbiera utwory z końca lat siedemdziesiątych jako swoje, w kontekście egzystencjalnym, a nie politycznym i to jest wreszcie naturalna sytuacja i mnie się to podoba. Zresztą oni często znają moje piosenki lepiej niż ja sam.
Jak wyglądamy z dystansu, z perspektywy Australii?
Parę lat temu powiedziałem, że stamtąd wygląda to wszystko dosyć groteskowo i czasami koszmarnie, natomiast jak się przyjeżdża do Polski, to wygląda to o wiele lepiej. Teraz muszę powiedzieć, że się myliłem. Po ostatnim przyjeździe odniosłem wrażenie, że jest gorzej niż było, że wracają pewne zachowania i odruchy, które pamiętam z czasów komunistycznych. Arogancja urzędników, niechęć i agresja ze strony kelnerów, sprzedawców, konduktorów. Ludzie czują się zagrożeni i to się przenosi na zachowania codzienne. A jednocześnie w środkach masowego przekazu, które miały moim zdaniem na początku lat dziewięćdziesiątych okres ożywienia, twórczych poszukiwań, wraca, moim zdaniem, gierkowszczyzna. Żeby było lekko, łatwo i przyjemnie. Tylko że to jest jeszcze głupsze niż było za Gierka.
Plany?
Do końca roku jestem w Polsce z nowym programem „Dwie Skały”, z nową książką „O aniołach innym razem” – powieścią, która jest właśnie o tym, o czym rozmawialiśmy przed chwilą, i z koncertami ze Zbyszkiem i Przemkiem (Gintrowskim i Łapińskim – red.), potem wracam do Australii i będę pisał coś nowego. I pewnie za rok znowu przyjadę.
Zbigniew Morawski
"Halo Wrocław" nr 28, 1999r.
Nadesłała: Karolina Sykulska
Przepisała: Beata Kosińska