Rozmowa z Jackiem Kaczmarskim o jego walce z chorobą

Każdy człowiek, któremu coś przeszkadza w organizmie i antybiotyki tego nie spędzają, liczy się z tym, że to coś poważniejszego. Pozostawało tylko pytanie, czy to jest coś bardzo poważnego, czy coś do ciachnięcia. Niestety, okazało się to najgorsze.

Jak się czujesz po kilku etapach terapii w Austrii i w Polsce?

Z jednej strony dobrze, bo wszystkie badania i opinie lekarzy wskazują, że idzie ku dobremu i bezpośredniego zagrożenia życia już nie ma, co jest ogromnym zwycięstwem Alicji i moim. Jeszcze w marcu ubiegłego roku dawano mi od dwóch tygodni do trzech miesięcy życia. Z drugiej strony czuję się znużony, bo to już nie jest ten heroiczny okres walki z chorobą: wóz albo przewóz, co przemawiało prawdopodobnie do mojej poetyckiej wyobraźni i dramatyczno-romantycznej natury. A tu żmudna rekonwalescencja: kroplówki, lekarstwa, tracheostomia, jakieś infekcje, leczenie zajmuje 80 proc. czasu. Czuję się taki „zamulony”, to w końcu trwa ponad rok.

Mówisz w tej chwili jak Jerofiejew.

Tak, pamiętam film o tym wybitnym rosyjskim pisarzu. On sobie przykładał jakiś aparat, żeby być słyszalnym. Ale u mnie przyczyna jest inna. Przynajmniej tak mówią lekarze. Musiałem sobie zrobić tracheostomię, żeby mieć rodzaj wentyla bezpieczeństwa. Po zabiegach tkanki szyi są obrzmiałe i gdybym nie miał tej dziurki, mógłbym się zakrztusić kroplą śliny czy jakimś okruchem jedzenia, tak jak świętej pamięci Jonasz Kofta. A tak, jeśli mi się coś takiego stanie, to po prostu wyjmuję sobie koreczek i oddycham przez rurkę w szyi.

Nie możesz normalnie jeść, w żołądku masz zamontowaną sondę.

Przyzwyczaiłem się i nawet to polubiłem, bo oprócz typowego chudnięcia rakowego jednak zrzuciłem jakieś 20 kilo niepotrzebnego balastu. Kiedyś mnie cieszyły, a ostatnio irytują komentarze, że wyglądam o wiele lepiej, niż gdy byłem zdrowy. To oczywiście jest uciążliwe, zwłaszcza dla mnie, bo bardzo lubiłem zjeść i wypić. Ale odmawianie sobie wszystkiego ma dobrą stronę, bo odbija się w snach. Są to stany ekstatyczne na granicy przeżycia religijnego, które polegają na śnieniu, że się je, np. śledzia w oliwie z cebulką i czarnym chlebem. Na początku, kiedy jeszcze gorączkowałem, miałem sny o smaku czystej wody.

Lekarze w szpitalu zapominali, że nie możesz jeść.

Tak, na przykład lekarz, który mnie zapisuje do szpitala, widzi, że nie mogę przełykać, i nawet mi mówi, że jeśli sobie nie wszyję sondy, to w ciągu dwóch tygodni umrę z głodu. Po czym przez trzy dni w tym szpitalu przynoszą mi normalne posiłki rano, w południe i wieczorem: suchy chleb, zmarznięte masło, wędlinę, ziemniaki. Inny przypadek: odwiedza mnie lekarz w sprawie jakiejś infekcji, zna moją sytuację, widzi sondę i kroplówkę, po czym zapisuje mi jako najważniejsze lekarstwo duże pigułki do łykania.

Na czym polega Twoja austriacka terapia?

Poprzednie pobyty polegały na wszechstronnym wzmacnianiu organizmu. Nie chemicznym, tylko silnymi, stężonymi wyciągami roślinnymi i witaminowymi plus selen. No i nagrzewanie tego guza, co efekt ma podobno taki, że go otorbia, uniemożliwia przerzuty. Ponieważ równolegle prowadziłem terapię pewnym środkiem eksperymentalnym, który zaoferowano mi w Polsce, to wspólny efekt tych dwóch terapii był taki, że hipertermia, czyli nagrzewanie, otorbiła guz, a polski lek go upłynnił, rozmył. Przy robieniu tracheotomii to jajo z płynem rakowym w środku pękło i wszystko wypłynęło. Według ostatnich badań tam już nic nie ma oprócz zmęczonych, obrzękniętych organów. Ale jeszcze wybieram się do kliniki pod Innsbruckiem i tam będziemy opracowywać szczegółowy plan rekonwalescencji.

Kiedy okazało się, że to jest rak przełyku, lekarze powiedzieli Ci, że jest tylko jeden ratunek – operacja. Ty jednak nie zdecydowałeś się na nią.

Nie tyle rak przełyku, ile rak mięśnia, na którym z jednej strony wspiera się przełyk, a z drugiej krtań. Nie zdecydowałem się, bo lekarze powiedzieli, że krtań jest zdrowa, a operacja jest skomplikowana i nie dawali żadnych gwarancji, że to mnie uratuje. Natomiast inni lekarze, z którymi kontaktowaliśmy się poprzez internet czy znajomych, twierdzili, że to nic nie pomoże, ponieważ ten rodzaj guza jest dosyć złośliwy i znany z tego, że w większości wypadków po operacji się odnawia. Taki był przecież nieszczęsny przypadek po sąsiedzku z Alinką Pieńkowską, bo walczyliśmy równolegle, z tym że ona właśnie tymi tradycyjnymi metodami, i jej się nie powiodło.
Poza tym z moją naturą i temperamentem nie byłem gotów zostać kaleką, a operacja oznaczała utratę głosu. Na szczęście pojawiła się ta Austria i propozycje leczenia eksperymentalnego. Oczywiście to było duże ryzyko, wybór albo-albo, więc odwlekałem tę decyzję. Ważyłem wtedy 58 kg przy 180 cm wzrostu. Przewracałem się na równej drodze. W związku z tym nie bardzo nawet przejmowałem się tą sprawą, odczuwałem coś w rodzaju takiego lekkiego odlotu bez papierosów, bez alkoholu. Na szczęście Alicja zachowała spokój ducha i podjęła za mnie, czy razem ze mną, to ryzyko. Najtrudniej było oprzeć się naciskom bliskich: rodziny i przyjaciół, którzy mówili wprost, że nie wolno tracić czasu, trzeba się kłaść i dać ciąć. Ponieważ jednak żaden z lekarzy nie dawał mi gwarancji przeżycia, wolałem wybrać tę opcję, która w efekcie, jeśli się uda, pozwala mieć nadzieję, że odzyskam głos czy go zachowam.

Niektórzy twierdzili, że nie cenisz życia, nie cenisz go nade wszystko.

Z perspektywy czasu myślę, że jestem takim dosyć pogodnym fatalistą, i uważam, że będzie, co ma być. Po tych ośmiu miesiącach, kiedy parę razy zaglądałem na drugą stronę, mogę powiedzieć słowami osiołka z filmu „Shrek”: „Jak zobaczysz długi świetlisty tunel, to nie idź tam”. Wszystko, co piękne, i wszystko, co straszne, jest tutaj.
To nie jest niecenienie życia, tylko nie za wszelką cenę. Jeśli chodzi o docenianie życia w jego smakach i potwornościach, to myślę, że swoim życiem i twórczością dowiodłem, że akurat to jest moja specjalność. Natomiast za wszelką cenę trzymać się życia jest trudno. Widziałem takie przypadki i nie jest to pocieszające ani dla bohatera historii, ani dla jego otoczenia.

Jak przyjąłeś wiadomość o swojej chorobie?

Podejrzewałem, że to coś takiego, bo zanim przyszła diagnoza, akurat na urodziny, 22 marca, to już od trzech miesięcy miałem kłopoty z przełykaniem. Przez półtora miesiąca tutaj, w Polsce, laryngolodzy leczyli mnie na jakąś wirusową infekcję i ładowali antybiotyki, które nie pomagały. Każdy człowiek, któremu coś przeszkadza w organizmie i antybiotyki tego nie spędzają, liczy się z tym, że to coś poważniejszego. Pozostawało tylko pytanie, czy to jest coś bardzo poważnego, czy coś do ciachnięcia. Niestety, okazało się to najgorsze. Ale znowu Alicji zawdzięczam łagodne przejście. Przyszła do mnie po tamtym telefonie, usiadła na kanapie i powiedziała z uśmiechem: no więc to jest rak. A ja pytam: złośliwy? Baaaardzo. I podała to w taki sposób, że napięcie ze mnie opadło, bo znalazłem się w sytuacji pacjenta, od którego nic nie zależy. Jedynym stresem były kwestie finansowe, bo jednak rytm mieszkania w Australii, a zarabiania koncertami w Polsce – co przez ostatnie sześć lat dobrze działało – tu nagle się załamał. Ale kazano mi się tym nie martwić. Okazało się, że słusznie. To, co potem działo się w Polsce, było dla mnie ogromnym wsparciem i pociechą. Pojawili się przyjaciele, prawdziwi, mniej prawdziwi. Mój przyjaciel z Poznania Jacek Jaśkowiak, doradca finansowy, i jego żona, która jest notariuszem, przejęli wszystkie sprawy prawne i w ten sposób zdjęli ze mnie to, co było najbardziej stresujące. Przyjaciele z Rosji przesyłali mi na początku jakieś tajemnicze leki odpornościowe z wodorostów i alg morskich. Jestem przekonany, że mi pomogły, bo przez trzy miesiące nie jadłem nic, a przeżyłem. Były też sytuacje humorystyczne, które pomagały mi uzyskać dystans do własnej choroby, czyli kontakt z polską służbą zdrowia, z polskimi urzędami, z kompletną niemożnością wyjaśnienia komukolwiek, że jestem i Australijczykiem, i Polakiem, że nie mam ubezpieczenia polskiego, ale będę je miał, a na razie chciałbym zapłacić za usługę. Okazywało się to za każdym razem wielkim problemem.

Może napiszesz kiedyś o tym powieść satyryczną?

To wszystko spisuję i myślę o takiej książce. Jeden z moich ulubionych pisarzy – Joseph Heller, ten od „Paragrafu 22” – gdy był ciężko chory, napisał „Nie ma się z czego śmiać”. Jego dotknęła szalenie rzadka choroba, której nazwy nie pamiętam. Opisał to z typowo żydowskim humorem i dystansem, ale jednak bardzo realistycznie. Zobaczę, czy z moich doświadczeń coś takiego może powstać. Ponieważ długo mieszkałem na Zachodzie, denerwują mnie rzeczy, których polski pacjent nawet nie zauważa, a nawet jak zauważa, to macha ręką dla świętego spokoju. Na przykład że nieosłonięta strzykawka położona jest na brudnym blacie, że jakiś papier się nie zgadza, itp., itd. To wszystko mam w notatkach „Moje przygody z medycyną”. Ale mam też wynotowane przemyślenia na temat wszystkich wyrazów pomocy i solidarności. Zarówno ze strony mojego środowiska artystycznego, jak i ludzi z całej Polski. To było zupełnie niezwykłe, kiedy np. dostawałem woreczki z tombakową biżuterią zbierane na pomoc dla mnie. Nieraz nieznani mi zupełnie biznesmeni przekazywali na konto pomocy spore sumy. Kiedy im dziękowałem, mówili: „Panie Jacku, nie zapisujemy tego w rubryce pomoc charytatywna, tylko w rubryce – inwestycja”.

Zawsze mówiłeś, że masz niewielu przyjaciół. Okazało się, że masz nie tylko wielu fanów, ale także wielu przyjaciół, którzy bardzo konkretnie Ci pomagali.

To było dla mnie ogromne zaskoczenie. Jeżeli chodzi o przyjaciół spoza sceny, to mogłem się takiej solidarności spodziewać, ponieważ z nimi piłem, dyskutowałem, walczyłem przed laty w jednym szeregu. Natomiast największym zaskoczeniem była dla mnie reakcja ludzi sceny. Tu nie mówię o Przemku Gintrowskim, który jest moim przyjacielem od niepamiętnych czasów, ale o takich ludziach jak Maryla Rodowicz, Budka Suflera czy Kayah, z którymi nie miałem prawie żadnego kontaktu, z którymi – że tak powiem – często ani mi po drodze artystycznie, ani osobiście.
Nieraz pomagali mi ludzie, którzy mówili wprost, że nie jest to kwestia jakiegoś aktu charytatywnego, tylko że jest im głupio, że my – mówię tu o osobach związanych z opozycją w latach 70-tych, 80-tych – narażaliśmy się, a oni na tym skorzystali, zrobili duże pieniądze i że jedyne, co mogą uczynić w tej sytuacji, to po prostu część tych pieniędzy przekazać na ważne cele.

Wspomniałeś tutaj o swoim przyjacielu z Poznania. Okazało się, że nie wiedząc o tym, przewartościowałeś całe jego życie. Kiedyś powiedział nam, że byłby w tej chwili krwiożerczym biznesmenem, gdyby nie to, że usłyszał Twoją piosenkę „Konfesjonał”.

Mnie też o tym mówił. Jeśli tak jest, to podważa wielokrotnie wygłaszane przeze mnie przekonanie, że sztuka nie może zmienić świata. No, może świata nie, ale ludzi tak. Trzeba by Jacka spytać o tę formę przewartościowania. Natomiast wydaje mi się, że on musiał mieć w sobie pewną gotowość na taką przemianę, i to, że akurat trafił na piosenkę „Konfesjonał”, to jest moje szczęście, bo dzięki temu się zaprzyjaźniliśmy.
Oczywiście ja miałem i mam skłonności moralizatorskie, idealistyczne i to tłumaczy po części moją niegasnącą popularność wśród młodych ludzi od siódmego do piętnastego roku życia. Przypominam sobie, jak kiedyś wiozłem z Monachium do Warszawy córkę znajomego, który powiedział, że mała zna wszystkie moje piosenki. Spytałem ją w czasie drogi, którą najbardziej lubi. Ona miała chyba 13 czy 14 lat i powiedziała: „Kiedy byłam młoda, lubiłam wszystkie”. Więc to niech określa tzw. target grupy mojej twórczości. A Jacek Jaśkowiak, o którym mówimy, ma w sobie cały czas tego dziesięciolatka, który potrzebuje idealizmu, i moje piosenki w nim to wyzwoliły. A posiadanie takiego dziecka w wieku dojrzałym jest czymś cudownym.

W ostatnich kilku latach często mówiłeś, że jesteś już zmęczony śpiewaniem i teraz chciałbyś pisać. Czy oprócz wspomnianej już powieści satyrycznej na temat polskiej służby zdrowia masz w tej chwili jakieś pomysły?

Marzyłem o tym, by korzystając z mojego australijskiego żywota, napisać operę o Beniowskim, ale to jest rok, dwa lata pracy. Przeprowadzałem już rozmowy z kompozytorami w Polsce. Jednak podczas walki z rakiem należy unikać stresu, a twórczość wiąże się ze sporym stresem. Więc ja to pisanie libretta odkładam na później.
Mam też projekt powieści opartej na autentycznej historii o małym Australijczyku, który w okresie emigracji solidarnościowej jako dwulatek wyjechał z rodzicami z Polski i wrócił jako dwudziestoparolatek. Najpierw się Polską zachwycił i nawet zaczął tu robić pewną karierę, a potem, żyjąc tutaj, dogrzebał się głębiej do tego „życia” i nie wytrzymał, popełnił samobójstwo. Nie chciałbym, aby to była tragiczna historia; raczej przypowieść oświeceniowa. I to mi chodzi cały czas po głowie.

Niektórzy twierdzą, że cierpienie uwzniośla, pobudza twórczą wyobraźnię…

Ja niespecjalnie cierpię. Od początku choroby mam do niej dystans. Oczywiście, bywają dołki i załamania, które spadają na Alicję. Ale to są takie małe dołki, wynikające z monotonności rehabilitacji. Jak skarżyłem się na jakieś bóle promieniujące do ucha, które spędza dziecinny syrop Panadol, pewien lekarz powiedział: „To pan nie wie, co to jest ból”. Nie było operacji, która mogłaby się udać albo nie udać. Nie było jakiejś tragedii rodzinnej, a mogła być. Więc za mało cierpię, żeby się czuć uwznioślonym.

W czasie naszej rozmowy często przywołujesz imię Alicji, Twojej towarzyszki życia…

Jestem pełen podziwu dla niej. Na siebie brała cały ciężar wiedzy o mojej chorobie, której mnie – oczywiście – nie przekazywała albo przekazywała częściowo, żebym był z dala od tego. To jest oczywiście miłość, podziw, zachwyt, podszyty może troszkę ironią, bo należy podziwiać osobę trzydziestoparoletnią, która ma na głowie dwójkę dzieci, ogromny, niedokończony dom, z którym nie wiadomo, co zrobić, byłego męża, który ją prześladuje, zwierzęta, które trzeba nakarmić, i jeszcze chorego artystę. Nie dość, że ukochanego mężczyznę, to jeszcze „człowieka, o którego się upomina Polska”. Jak coś będzie nie tak, to rzecz jasna odpowiedzialność spadnie na nią. To trzeba podziwiać. Jej niesłychanie pomaga to, że jest pochodzenia litewskiego – osobą spokojną, flegmatyczną, bez poczucia czasu. W jej naturze jest obrona przed koszmarami tego świata, instynktowna wiedza, że ona musi być spokojna, bo inaczej to wszystko dookoła runie.

W sytuacji, kiedy człowiek dowiaduje się o ciężkiej chorobie, powstaje w nim myśl o sprawach niezałatwionych, o ludziach, których może trzeba byłoby przeprosić, o dzieciach, którym się nie dość czasu poświęcało. Czy ty miałeś takie momenty?

Tak, miałem. Takim niezałatwionym problemem jest sprawa mojego syna Kosmy. Skończył 18 lat, nie bardzo wie, co ze sobą robić w życiu. Mieszka w Monachium z matką. A inne sprawy? Autor małych form lubi zamykać to, co robi, stosunkowo szybko, więc ta choroba niczego mi nie przerwała. Zaczęła się w ubiegłe Boże Narodzenie, czyli w czasie przerwy między koncertami. Wówczas nic nie pisałem, a w planie miałem wyjazd do Australii, wypoczynek i rozpoczęcie pisania książki. Nic nie zostało przecięte w połowie, żadne nagranie, żaden wielki projekt. Jak się leży i myśli, przychodzą wspomnienia z różnych sytuacji życiowych, przeważnie te mało fajne. Ale na to miałem tę metodę, że sobie je spisywałem jako pomysł literacki. Sytuacjom, które miały miejsce 10, 15, 20 lat temu, przeważnie trudno jest zaradzić, można najwyżej przed sobą samym zrobić jakiś rachunek.

A z Patrycją widujesz się czasami?

Jesteśmy w stałym kontakcie telefonicznym. Od niej i od byłej żony Ewy często dostaję listy. Pacia w lutym skończyła 15 lat. Jest dzielna i fajna. Moja była żona też stanęła na wysokości zadania, ponieważ choroba zaskoczyła mnie w Polsce i zostawiłem wszystkie australijskie rzeczy w artystycznym bałaganie. A ona zlikwidowała mój dom w Dwóch Skałach, żeby za niego nie płacić. To jest w Australii ogromny wysiłek, bo nie chodzi tylko o przewóz mebli, uporządkowanie papierów i ton książek, ale też np. wygonienie węży z ogrodu i załatwienie mnóstwa formalności… Nie mam więc żadnych stresów związanych z Australią.

Czyli myślisz o powrocie do Australii z Alicją i jej córeczkami?

To pozostaje na razie marzeniem. Moja choroba jest mniejszą przeszkodą niż sytuacja prawna córek Alicji wobec byłego męża, a przede wszystkim finansowa, związana z tym domem, w którym mieszkamy. To jedyna rzecz, która jej została po rozwodzie, a tego po prostu nie da się sprzedać. To jest jakiś „pijany sen chorego idioty” – jak mówił Jan Pietrzak. Przeprowadzka na stałe oznaczałaby rezygnację z zabezpieczenia finansowego Ali i dewastację domu. Kiedy była u mnie z dziewczynkami przez pół roku, to, co się dało zniszczyć czy ukraść, to w tym czasie zostało zniszczone i ukradzione. Cały czas myślę, żeby znalazł się ktoś, kto by to dokończył i stworzył tu jakąś rezydencję, bo to przecież kolos – 1300 metrów kwadratowych powierzchni mieszkalnej, jezioro i wzgórze.

Lubisz spotykać się z ludźmi, prowadzić długie dyskusje. Czy teraz kontaktujesz się z nimi za pomocą internetu?

Przyzwyczaiłem do tego trybu życia, który ogranicza do minimum i rozmowy, i spotkania.
Komputer zainstalował mi przyjaciel, ponieważ wychodziłem z założenia, że jak nie daj Boże nie uda mi się wrócić do śpiewania, to będzie, niestety, niezbędne narzędzie pracy dla mnie na przyszłość. Ale potem pojawiły się opinie, że jednak będę mógł śpiewać. Trochę mam za mało cierpliwości i sił, żeby siedzieć i to rozgryzać, bo z moją chorobą wiąże się pewne spowolnienie intelektualne i kłopoty z pamięcią.

Czy widziałeś rozbudowane strony internetowe poświęcone Twojej twórczości tworzone przez fanów?

Widziałem jedną czy dwie. Natomiast odwiedzałem taką stronę internetową, już nie pamiętam jej nazwy, która się pojawiła w momencie mojej choroby i gdzie z całego świata wysyłano mi różne propozycje leczenia. Mam je nawet wydrukowane. Kilkadziesiąt stron! Jest to coś fascynującego i wielka frajda dla mnie, że ludzie się przejmują i chcą pomóc. Z drugiej strony to katalog księżycowych propozycji, jakiś szczyt w Nepalu, jakieś medytacje w Japonii, jakieś dziwne parapsychiczne kontakty z egzotycznymi krajami i ludźmi.
Z wielu metod skorzystałem, ale w tej chwili o nich nie opowiem, bo to będzie sedno mojej książki. Bywa, że sam się śmieję na myśl o tym, co ja robiłem z radością i wiarą, że mi to pomoże, a może raczej, żeby Ala miała świadomość, że coś robię, żeby się wyleczyć. Nawiązali z nami kontakt różni ludzie chorzy na raka, w różnych stadiach choroby. Taka solidarność ludzi chorych jest czymś absolutnie niezwykłym, bo mają wspólny problem do rozwiązania. Z tego też na pewno urodzi się kilka trwałych przyjaźni, bo już widzę, że w paru wypadkach przewidywania naszej śmierci okazały się, jak mówił Twain, nie do końca prawdziwe, grubo przesadzone.

Maria Blimel, Wanda Wasilewska
"Gazeta Wyborcza" (dod. "Duży Format"), 22 II 2003r.