W ostatnich miesiącach o Australii było głośno w naszym kraju z dwóch powodów. Po pierwsze – przyjazd Jacka Kaczmarskiego, po drugie – referendum, w którym Australijczycy głosowali nad zniesieniem monarchii. Jak to referendum wyglądało z punktu widzenia polskiego emigranta?

No ja już wtedy byłem w Polsce i głosowałem w ambasadzie…

A więc mógł już Pan głosować?

Tak. To jest mój obowiązek, nie to że mogłem – musiałem. Za nie wzięcie udziału w głosowaniu w Australii się płaci grzywnę albo idzie do pierdla.

To zdaje się tak jak w Szwecji…

Nie wiem jak jest w Szwecji, ale w Australii to jest uzasadnione tym, że jest niewielu ludzi na kontynencie. Zaledwie 17 milionów ludzi rozsianych na ogromnym obszarze i gdyby nie ten przymus, to część z nich by nie głosowała albo w ogóle nie wiedziała o tym, że jest głosowanie. W efekcie demokracja parlamentarna miałaby kłopoty z istnieniem.

A czy możemy na chwilę złamać zasadę tajności wyborów i zdradzić czytelnikom “Głosu” czy jeden z najbardziej znanych polskich rewolucjonistów okazał się lojalnym poddanym brytyjskiej korony czy też nawet na antypodach pozostaje niezłomnym republikaninem?

Nie, nie możemy. Natomiast mogę powiedzieć coś na ten temat. Mianowicie wydaje mi się, że republikanie przegrali dlatego, że wedle ich propozycji prezydent miał być powoływany przez parlament i była możliwość odwoływania go przez premiera bez podania przyczyn, a więc miałby funkcję czysto reprezentacyjną i podatną na rozgrywki polityczne. Większość uważała, że jeśli już miałby być pierwszy prezydent republiki w Australii, to powinien być wybierany przez wszystkich mieszkańców i powinien pełnić większą rolę polityczną. Natomiast Australijczycy – ci mieszkający tu od kilkudziesięciu czy kilkuset lat – w większości są ludźmi twardo chodzącymi po ziemi i uważają, że jak coś funkcjonuje nieźle, to nie należy tego zmieniać, w związku z tym im ta królowa specjalnie nie przeszkadza. Natomiast dla tych świeżych emigrantów monarchia to coś egzotycznego, niemalże mitycznego, a mit – jak wiadomo – w kulturze stabilizuje pewne wyobrażenia o życiu. To jest takie krzepiące, że się mieszka na ziemi władanej przez królową. Moja córka była zdecydowanie zwolenniczką królowej, a to dlatego, że jak większość dwunastolatek na świecie, kocha się w księciu Williamie.

Niejednokrotnie już w Pana twórczości, i tej muzycznej i książkowej, przewijały się doświadczenia i tematy inspirowane pobytem w Australii, ale wśród tej całej topiki australijskiej, nie poruszył pan wcale tematu Aborygenów. Zdawałoby się, że ich obecna emancypacja jest dziwnie bliska polskim klimatom i być może mogłaby posłużyć do komentowania naszej rzeczywistości.

Ja tam jestem dopiero cztery i pół roku, a to jest problem bardzo złożony i niejednoznaczny. Gdybym chciał interweniować jako publicysta, to bym się po prostu tym zainteresował, przeczytał, pojechał, porozmawiał i pisał artykuły na ten temat. Ale z punktu widzenia artystycznego Aborygen australijski nie różni się o od Polaka-Australijczyka. Interesuję się ich sztuką, ale za mało ją jeszcze przetrawiłem, aby przenosić ją na poezję, w sposób który byłby zrozumiały dla polskiego odbiorcy.

A czy ten pobyt w Australii, po blisko pięciu latach jest nadal tym upragnionym azylem dla śpiewaka z Murów, czy też może już inne powody sprawiają, że za kilka tygodni znów opuści Pan Polskę?

Oczywiście, jest. I ja tak to sobie zaplanowałem. To jest kwestia dystansu do spraw, które mnie obchodzą i, nie ukrywam, irytują. A z dystansu po prostu się lepiej widzi szereg spraw.

A kiedy Pan wraca do Polski, to może czuje się Pan tutaj wreszcie jak artysta niezależny, samodzielny, czy też jest Pan poddawany jakimś naciskom, zewnętrznej presji. Może niektórzy znów próbują wykorzystać obecność Kaczmarskiego dla własnych celów, na siłę włożyć mu nową zbroję i w ciągnąć pod sztandary, pod które jemu samemu wcale się nie spieszy?

Tak, bezustannie. Każdy mój przyjazd tutaj wiąże się z jakąś próbą… manipulacji, no to może za duże słowo, ale wykorzystania mnie. Politycy są tu dosyć bezradni, i to od lewa do prawa, i chwytają się wszelkich metod, żeby się kimś lub czymś podeprzeć.

Właśnie najnowsza Pana książka “O aniołach innym razem” jest przemyśleniem na temat sytuacji dzisiejszych Polaków i nie jest to zbyt optymistyczny pogląd, a raczej wyraz rozczarowania tym odzyskanym śmietnikiem…

Ale ja nigdy nie byłem specjalnym optymistą, jeśli chodzi o społeczeństwo ludzkie. Od początku wyrażałem swój dystans i brak specjalnych nadziei na to, że społeczeństwa mogą coś mądrego wymyślić dla siebie i dla innych. W latach siedemdziesiątych, za Gierka, nazywano mnie Kasandrą i nie widzę powodu dla którego miałbym zmieniać swoje zdanie, tylko dlatego, że odzyskaliśmy wolność. Jak wiadomo w sytuacji wolności każdy ma prawo wypowiedzieć swoje zdanie, czy to jest idiota czy to jest geniusz i te zdania są traktowane jako równowartościowe, co dla człowieka myślącego nie jest radosną perspektywą. Poza tym wydaje mi się, że po raz pierwszy tutaj nie jestem odosobniony jeśli chodzi o sceptycyzm. Zazwyczaj to było tak, że wszystkim się wydawało, że jest wszystko w jak najlepszym porządku, natomiast ja i podobni do mnie pesymiści byliśmy uważania właśnie za jakichś czarnowidzów i krakaczy, a teraz – dwadzieścia jeden lat po napisaniu Murów – wiele osób uważa, że im wyrosły jakieś nowe mury i zwraca mi honor w sposób dosyć gorzki. Myślę, że w ogóle życie nie jest bajką ani serialem telewizyjnym, tylko ciągiem wielu istotnych problemów, problemów często nierozwiązywalnych.

Jak to jest, jakie to uczucie, kiedy dzisiaj, po latach, spotyka Pan kolegów i znajomych, którzy kiedyś z Panem śpiewali ?Mury?, dzisiaj domagają się przypomnienia tamtych kontestacyjnych, buntowniczych piosenek z młodości, a Pan miałby ochotę niejednemu z nich raczej Nikodema Dyzmę zadedykować?

Każdy odpowiada za własne życie. To przykre, ale mogę im co najwyżej współczuć. Bo to jest raczej ich problem, jeśli mówimy o tych kolegach, którzy (obiektywnie rzecz biorąc) poszli na łatwy pieniądz, na jakiś blichtr kariery politycznej. Ale mam też kolegów rówieśników, którzy się znaleźli w tej nowej rzeczywistości i funkcjonują jako nowa kadra menedżerska czy prawnicza i tu nie mogą im broń Boże zarzucać, że kiedyś śpiewali ze mną Obławę, a teraz prowadzą kancelarię, bo to, przy założeniu uczciwości, jest bardzo piękny zawód.

A co by zaśpiewał Pan dzisiaj tej pojawiającej się już we wcześniejszych Pana utworach, pannie “S” ( “Solidarności” – przyp. red.)?

Och… Nie mam pomysłu poetyckiego, bo gdybym miał, to bym napisał kolejną wersję Panny S. To jest moim zdaniem bardzo zdezorientowana i bardzo wewnętrznie niespójna – nie chcę użyć mocniejszego słowa, ale tak trochę trąca o schizofrenię – kobieta.

Ale ta kobieta nadal traktuje Pana jako swego wiernego wielbiciela…

O… tylko częścią samej siebie. Dostaję sprzeczne sygnały.

Czy to właśnie nie jest jakiś paradoks polskiej rzeczywistości, że mimo, iż dedykuje Pan utwory Unii Pracy, pojawia się na wiecach Unii Wolności, to jednak jest w środowiskach polskiej prawicy taki silny pęd, by traktować Pana nadal jako barda i człowieka “Solidarności”, Nie tylko pierwszej, ale nawet tej dzisiejszej?

Nie wiem, czy to jest paradoks. Można to tłumaczyć dwojako. Ja napisałem w czasie tych dwudziestu pięciu lat ponad tysiąc piosenek i w tym bardzo wiele w okresie trudnym dla kraju, pod koniec lat 70-tych w początku 80-tych, kiedy opozycja była monolitem Jeżeli były tam różnice zdań, to były skrywane, bo był wspólny przeciwnik i wielu ludzi się po prostu przywiązało do tych piosenek, one są po prostu częścią ich walki. Z kolei ci ludzie, którzy dzisiaj tworzą SLD, to jest już głównie moje pokolenie. To są ludzie, z którymi prawdopodobnie, a jeśli chodzi o niektórych to na pewno, piłem wódkę gdzieś tam w klubach studenckich, kiedy oni byli młodymi ludźmi i też odbierali moje piosenki jako swoje. Także dla mnie nie jest specjalnym zaskoczeniem, że mam odbiorców od skrajnej lewicy po skrajną prawicę. Na koncertach bywa i poseł Ikonowicz, który jest moim kolegą ze studiów i Jacek Kurski, który jako młody człowiek robił ze mną wywiady w Monachium. A po koncercie spotyka się ze mną przy stoliku całe spektrum: i Bujak, i Smółko, i Borowik, i także Liga Republikańska. Nie widzę w tym nic złego dlatego, że ja naprawdę nie uprawiałem polityki. Ja walczyłem z systemem totalitarnym, za pomocą tego, co miałem pod ręką – za pomocą sztuki, a sztuka nie wpisuje się pod sztandary partyjne. Ale można też na to spojrzeć inaczej, każdej z tych grup coś w mojej twórczości jest na rękę i chcą to wykorzystać, podeprzeć się tym, ale to jest złudne wrażenie. Dlatego, że poza może “Murami” i “Obławą” zasięg rażenia moich utworów jest nie za duży – to jest kilkadziesiąt tysięcy ludzi w Polsce. Moje nazwisko jest na pewno bardziej znane niż większość moich piosenek, a poza tym to są piosenki niejednoznaczne, nie da się ich wypisać jako hasła na sztandarze. One zadają więcej pytań niż dają odpowiedzi. I to pytań istotnych: o Boga, o wiarę, o jej celebrację, o kwestie męsko-damskie, o kwestie alkoholowe. Bardzo ciężko jest z jakiejkolwiek z moich piosenek zrobić hymn.

I znowu zeszliśmy na tematy polityczne, a przecież najnowszy pański program Dwie skały od polityki ucieka…

No niby tak. Ale kiedy go zaśpiewałem parę razy wśród znajomych, od razu wychwycili utwory, które im się skojarzyły z konkretnym zapotrzebowaniem politycznym. Czyli to uczulenie Polaków na tematy politycznie trwa nadal i mimo, że staram się w miarę subtelnie i dynamicznie do tego podchodzić, jestem siłą rzeczy dostarczycielem takich piosenek.

Ale czy Jacek Kaczmarski ma już przynajmniej taką wolę, aby skończyć z tymi tematami?

Nie. Mnie interesuje człowiek w maksymalnym wymiarze. A człowiek jest istotą bardzo skomplikowaną, niejednoznaczną, wewnętrznie sprzeczną. Polityka jest jednym ze środków, które go poddają życiowej próbie. Czyli ja nie mogę powiedzieć, tak jak wielu młodych ludzi, że mnie polityka nie interesuje, bo to jest brud, złodziejstwo i tak dalej, bo mnie właśnie interesuje brud, złodziejstwo i tak dalej. To jest część istoty człowieka. Ja politykę traktuję jako jeden z elementów probierczych tego, co mnie interesuje, czyli natury ludzkiej. Tak jak choroba, stan upojenia, stan ekstazy seksualnej – to wszystko są rzeczy przynależne naturze ludzkiej i one wszystkie się składają na Człowieka, o którym kiedyś napisałem, że jest diabli, czyśćcowy i boski.

Czy nie ma Pan wrażenia, iż pańscy odbiorcy oczekują raczej zaangażowania w to, co się tutaj dzieje, skrócenia dystansu do bieżących spraw polskich? Że to, co Pan teraz śpiewa, o stosunkach międzyludzkich, o relacjach między kobietą a mężczyzną, te wszystkie bardziej filozoficzne i egzystencjalne tematy są mniej życzliwie odbierane?

Możliwe, ale to jest ich problem. Jeżeli brakuje im tego w mojej twórczości to powinni sami zacząć pisać. Bo jeśli przychodzą na mój koncert, to muszą słuchać tego, co mnie interesuje.

Ostatnie już pytanie będzie o miejsce Pańskiego dzisiejszego koncertu. Wołomin jeszcze parę lat temu był tylko nazwą jednego z wielu miast, mówiącą cokolwiek tylko mieszkańcom najbliższej okolicy. Dzisiaj stał się pewnym słowem-symbolem znanym w całej Polsce. Jak Pan na to patrzy?

To jest temat na piosenkę, rzecz jasna.

Będziemy pamiętać o tej deklaracji i mam nadzieję, że Pański kolejny koncert w Wołominie rozpocznie się właśnie tą piosenką. Dziękuję za wywiad.

Marek Kaczkowski
"Głos Powiatu", 2001r.