Jacek Kaczmarski (46 l.) śpiewał kiedyś, że przyjmie każdy, nawet najtwardszy wyrok Pana Boga. Półtora roku temu, dwa dni przed 45. urodzinami odebrał wyniki badań lekarskich. Diagnoza była jednoznaczna: rak przełyku. Lekarze nie dawali mu szans. On jednak żyje dalej.

Co by było, gdyby leczył się pan w Polsce, a nie bezoperacyjnie w Austrii?

Nie wiem, co by było, gdybym uległ namowom lekarzy i poddał bym się operacji. Znane mi przypadki skończyły się tragicznie. A ci, którzy leczą się tak jak ja – nadal żyją. Ale rak to sprawa indywidualna, a więc było wielkie ryzyko. Nie miałem żadnej pewności, że mam rację.

Wiele osób z perspektywą dwóch tygodni życia załamałoby się!

Najbardziej ponure prognozy moja Alicja przede mną ukryła. Zresztą we mnie tkwiła nieufność do opinii lekarzy. A Alicja powtarzała: Tak, to rak, złośliwy bardzo, ale my damy sobie radę.

A jak się pan czuje? Jak wyglądają postępy w leczeniu?

O tyle lepiej, że ważę tyle, ile powinienem, a rok temu byłem jak dziecko z Afryki. Mogę w miarę normalnie funkcjonować. Pisać i odbierać opinie lekarzy o „fenomenie” przebiegu choroby. Ale rekonwalescencja jeszcze potrwa długo. Mówię z trudem i rurka w tchawicy jest nadal konieczna. Żywię się przez sondę, samymi płynami i przecierami. Półpłynne odżywki wstrzykiwane są trzy razy dziennie bezpośrednio do żołądka, co jest uciążliwe. Ale jest coraz lepiej.

Musi pan oszczędzać głos i z utęsknieniem patrzeć na schabowego.

Z ograniczonych możliwości mówienia zadowolone są zwierzęta i najbliżsi, bo miałem tendencje do podnoszenia głosu. Uczę się ascezy w wypowiedziach. Nadal skazany jestem na tęsknotę za przełykaniem ulubionych potraw. Już samo wyobrażenie sobie smaków, np. czarnego chleba z masłem do śledzika w oleju daje mi wielką przyjemność. Mogę zresztą i powinienem jeść, tzn. żuć wszystko na co mi przyjdzie chęć, a potem wypluwać. To ponoć zdrowe.

Może pan pić alkohol i udzielać się towarzysko?

Pić oczywiście mi nie wolno, ale to tak jak Szwejk komentował bombardowanie pociągów Czerwonego Krzyża: nie wolno, ale można! Więc od czasu do czasu jedna czy dwie strzykawki wina… Podobnie w życiu towarzyskim – od wielkiego dzwonu i dobrego samopoczucia z kilkoma najbliższymi osobami, których nie krępuje mój sposób mówienia, milczenia i ciągłe odpluwanie nadmiaru śliny i przeżutych smakołyków.

Czy ciągnie pana do papierosów, czy też uważa je pan za wroga?

Nie ciągnie mnie do papierosów. Przestały istnieć w moim życiu

A co z pisaniem?

Przez rok odradzano mi pisanie, bo jest stresogenne. Od sześciu miesięcy pozwalam sobie na takie małe stresiki, dawkując ostrożnie, bo już miałem poczucie tracenia czasu. Staram się zrobić coś codziennie, choćby jakąś korektę zaczętych rzeczy, żeby nie stracić kontroli i rytmu pracy.

Ludzie, którzy otarli się o śmierć, zmieniają swoje życie.

Przed chorobą żyłem bardzo aktywnie. Niemal połowę roku wypełniały mi podróże, koncerty, życie towarzyskie. Teraz siedzę cicho w towarzystwie paru bliskich mi osób i gromadki zwierząt. To – biorąc pod uwagę okoliczności – bardzo szczęśliwa odmiana, z której czerpię co się da: wewnętrzny spokój, zwracanie uwagi na otoczenie i szczegóły, które mi umykały w tamtym pędzie przez życie.

Wyciszył się pan bardzo…

Spowodował to mój codzienny rytm, wypełniony lekturami, pisaniem, spacerami, zakupami z najbliższymi i wieczorem – telewizją. Mieszkam u swojej pani pod Gdańskiem w niedokończonym domu. Trochę nas tu zawiewa. Drżymy przed zimą. Poprzednia dała nam się we znaki. Spaliśmy w ubraniach przy olejowych grzejnikach. Tylko na tyle pozwalają nam finanse. Z moją towarzyszką życia Alicją poznaliśmy się sześć lat temu podczas mojego koncertu na wybrzeżu. Jesteśmy razem od czterech lat. Sformalizowanie związku odwleka się przez moją chorobę. Na własnym ślubie chciałbym się napić szampana w normalny sposób.

O czym pan marzy?

O pełnym zdrowiu oczywiście. Żebym nie był obciążeniem dla bliskich i mógł dawać coś z siebie. To tyle

Katarzyna Jereczewska
"Fakt", 2003r.