Większość pomysłów na życie mam juz za sobą

JACEK KACZMARSKI (ur. 1957) – poeta, kompozytor, wykonawca własnych piosenek. W tatach 70 znany w środowiskach studenckich i w drugim obiegu kultury. Po sierpniu 1980 nazwany bardem „Solidarności”. Mieszkał za granicą od października 1981 do 1993 roku. Od 1984 do 1 stycznia 1994 pracował w Radiu Wolna Europa. Obecnie mieszka w Australii.

Przed wyjazdem do Australii zapowiedział pan, iż przyjedzie do Polski tylko wówczas, gdy uzna, iż ma z czym. Przywiózł pan to „coś”, czy też przygnała tu pana zwyczajna tęsknota?

Tęsknota mnie tu nie przygnała, ponieważ nie ma dla mnie znaczenia miejsce, w którym mieszkam. Przyjechałem z powodów rodzinnych, ale nie z pustymi ręka mi. Przywiozłem książkę „Życie do góry nami”, którą napisaliśmy razem z moją 9-letnią córką Patrycją. Opisaliśmy w niej pierwsze australijskie doświadczenia. Nasza przeprowadzka składała się z mnóstwa niespodziewanych i stresujących sytuacji, które z perspektywy okazały się humorystyczne. Książka ukaże się w przyszłym roku na kładem Wydawnictwa Egmont.

O Australii opowiadał pan przed wyjazdem jak o raju: terra felix, obcowanie z Absolutem, a za oknem Pan Bóg. Wszystko się sprawdziło?

W pełni. Nie było to dla mnie niespodzianka, bo Australię znałem z poprzednich pobytów. Po twierdziło się to, że z żoną i z dzieckiem jesteśmy zdolni ułożyć sobie życie i czerpać satysfakcję ze wszystkiego, co Australia daje – z odwiecznego spokoju, z oddalenia, z cudownego świeżego powietrza, z niewyobrażalnej dla Polaków tolerancji i – przyznam wprost – z zabezpieczeń socjalnych. Skończył się dla mnie stres, co będzie, jeśli z jakichś powodów nie będę mógł utrzymać swojej rodziny. Spełnienie przyniosło inny rodzaj szczęścia – społecznego napięcia.

Jak wygląda pana codzienność? Tak jak pan to sobie wymarzył – basen, śniadanie, praca twórcza?

Dokładnie tak. Rano basen, potem wyprawianie dziecka do szkoły co się wiąże z tysiącem czynności, dlatego, że szkoła australijska kładzie nacisk na naukę życia w społeczności. Przygotowuje się ciasta, potrawy, przebrania, święta, targi gwiazdkowe, wielkanocne. Potem jest rozmowa z żoną na tematy życiowe Dzięki temu pewne konflikty rozładowują się zanim się pojawią. Było to konieczne, bo chociaż jesteśmy ze sobą 10 lat, ale dopiero w Australii 24 godziny na dobę. Potem mamy czas na zajęcia w podgrupach, czyli każdy robi co chce. W moim wypadku jest to lektura, notowanie pomysłów czy po prostu myślenie albo praca w ogrodzie lub przy domu. Po obiedzie wychodzimy z psami na godzinny spacer na specjalnie wydzielony dla zwierząt domowych odcinek plaży. Prócz psów wyprowadzane są tam konie, łasice, koty. Jest to miejsce niemal ważniejsze od głównego deptaku w centrum Perth. Spotyka się tam ludzi z całego świata, z rożnych kultur i tradycji. Wieczory spędzamy rodzinnie na grze w karty, lekturze, rozmowach.

Idylliczny obrazek. Zapytam może nieelegancko: z czego się państwo utrzymują? Z oszczędności?

Oszczędności pochłonęła przeprowadzka i zakup domu. Żona i dziecko otrzymują zasiłek. Określona suma przysługuje również mnie. Jeśli otrzymane przeze mnie tantiemy i honoraria w danym miesiącu są niższe, dostaję wyrównanie od opieki społecznej.

Czy nie próbował pan zaistnieć w Australii?

Na razie nie. Byłem zajęty przeprowadzką, poza tym nie widziałem takiej potrzeby. Myślę o pisaniu po angielsku, nie zaś o zaistnieniu jako wykonawca piosenek czy osoba publiczna. Głównym powodem, dla którego zdecydowaliśmy się na wyjazd, było to, że oboje mieliśmy dosyć życia publicznego. W Australii staramy się być jak najmniej widoczni. Jeżeli w sferze literackiej uda mi się stworzyć coś, co się da upowszechnić w Australii, to dobrze, ale wcale nie nastawiam się na to jako pomysł na życie. Większość pomysłów nażycie mam już za sobą.

Pana wyjazd poruszył wszystkich. Jedni drwili, że oto święty opozycji pakuje manatki i wyjeżdża na antypody, inni żałowali, a jeszcze inni analizowali powody tej decyzji. Ryszard Marek Groński napisał, że jest to ucieczka przed naiwniactwem młodości i próba ocalenia reszty złudzeń. Zgadza się pan z taką diagnozą?

Każda ucieczka jest jednocześnie pogonią. Na pewno była to pogoń, jeśli nie za resztkami złudzeń, to za baśnią dzieciństwa. Każdy z nas kiedyś marzył o życiu w egzotycznym świecie Jest on archetypem utraconego raju. Symbolem tego, że otaczająca nas natura może być piękna i tajemnicza. Utraciliśmy to razem z cywilizacją. Czy uciekałem przed naiwniactwem młodości? Nie żałuję niczego co zrobiłem w życiu. Diagnozy Grońskiego są zapewne słuszne, ale można by odnieść wrażenie, że zanim się połapałem, że ktoś mnie robi w konia, musiało upłynąć 20 lat. Tak nie jest. Wszystkie moje wybory – opowiedzenie się po stronie opozycji demokratycznej w końcu lat 70, zgoda na reprezentowanie Związku Zawodowego „Solidarność” jako pieśniarz w latach 80-83 i praca w Wolnej Europie – były świadome. Jeśli nie politycznie, to moralnie. Mimo, że w czasie zawirowań politycznych spotkałem mnóstwo cwaniaków i obrzydliwych manipulacji, wcale tego nie żałuje, bo ja byłem w tym czysty. Tak mi się przynajmniej wydaje.

Czy w młynie można się nie opylić mąką?

Można, jeśli się robi chleb. Czynność jest czysta, a nie to, co przylega do skóry. Czuję duże rozgoryczenie z powodu tego, co widziałem. Zdałem sobie sprawę z natury ludzkiej, natury świata. Ale kocham życie, tylko świat mi się nie podoba, więc – jak napisał Groński – „poprosiłem o inny globus”. Kiedy w 1994 roku w Niemczech składaliśmy dokumenty na wyjazd do Australii wraz z nami złożyło je 200 tys. osób, przeważnie Niemców. Więc to nie jest tylko problem rozczarowania do III Rzeczypospolitej i do kolegów z opozycji, co mi usiłowano przypisać. To kwestia kryzysu tożsamości europejskiej cywilizacji, kryzysu wiary w mechanizmy demokratyczne, kwestia przeludnienia, konfliktów narodowościowych. Poza tym czterdziestka to niebezpieczny czas dla mężczyzny. Należy wtedy skierować energię na rzeczy możliwe do osiągnięcia – zadbać o życie prywatne, uporządkować pogląd na świat, nie zaś szarpać się z rzeczami nie do pokonania – z mechanizmami polityki, z mechanizmami społecznymi.

Chociaż mówi pan o świadomych wyborach, w pana tekstach można znaleźć myśli o przyprawianiu gęby i manipulowaniu panem i pana twórczością. W „Testamencie” pisze pan: „Niejedną twarz mi los przyprawił:/Byłem już zdrajca, i pomnikiem/ Degeneratem, bohaterem… „

ale pointa jest taka, że „…wszystkie twarze były szczere”.

Szczerość jest najważniejsza? Bez względu na to, co pan robi: czy przyznaje do problemów z alkoholizmem, czy opowiada o meandrach polityki, zawsze stawia pan na szczerość.

Myślę, że jest najważniejsza. To niebezpieczna broń, dlatego, że można nią manipulować. Ale temu, kto jest szczery, trudno zaplątać się w kłamstwach. Prawdomówność ma też działanie terapeutyczne. Jeżeli człowiek ma siłę przyznać się przed sobą i innymi, że upadł, to jest to dno, ale droga od niego wiedzie już tylko w górę. Wiele zła w naszym życiu bierze się z lęku przed kompromitacją. Tymczasem tylko w momencie kompromitacji człowiek widzi, jaki jest naprawdę i na co go stać.

W „Autoportrecie z kanalią” i w „Pożegnaniu barda” demaskuje pan nie tylko siebie, ale i innych, z którymi miał pan do czynienia.

Dotyczy to głównie ludzi publicznych, którzy moim zdaniem nadużyli zaufania i stworzyli własne wizerunki nie przystające do ich prawdziwych postępków. Kiedy o tym mówiłem w wywiadzie – rzece, byłem rozgoryczony, śpieszyłem się. Nie wiem, czy teraz tak samo bym to ujął. W końcu wizerunek artysty jest rodzajem mitu, którym karmi się publiczność… Ale w Polsce każda postać publiczna miała kolosalne znaczenie dla setek tysięcy ludzi jako punkt odniesienia – jak się zachować w sytuacjach politycznie niejednoznacznych, jakich dokonać wyborów. Wydaje mi się, że było to piekielnie ważne. Nie załatwiałem swoich indywidualnych porachunków, chciałem tylko pokazać pewien mechanizm. Większość polskich problemów dnia dzisiejszego bierze się z niewyjaśnienia rożnych moralnych, czy może raczej niemoralnych, subtelności ostatnich 20-30 lat.

Rozmawiamy w przededniu rocznicy stanu wojennego, który – jak wynika z przeprowadzonych w ubiegłym roku badań – jest akceptowany przez większość Polaków. Co dla pana oznacza dzisiaj ta data?

Dla mnie 13 grudnia jest rodzajem zdarcia zasłony iluzji. Wprowadzenie stanu wojennego przeżyłem w Paryżu. To był szok. Stan wojenny akceptują dzisiaj ci, którzy nie wiedza, co ze sobą zrobić i źle się czuja, ponosząc odpowiedzialność za własne wybory polityczne i życiowe. Poza tym, jak się okazuje, Polacy nie kochają wolności. Wystarczy popatrzeć, co tu się dzieje od 7 lat. Za wszelką cenę chcieliby, żeby był ktoś, kto im mówi, co robić i jak robić. Dowodem jest popularność, jaką cieszy się obecnie ugrupowanie, sytuujące siebie jako prawicowe, które stara się być alternatywą dla koalicji rządzącej. Społeczeństwo woli poddać się tym, którzy dysponują zasobem zakazów i nakazów, niż być rządzone przez ludzi mówiących im, jak liberałowie czy pierwszy rząd T. Mazowieckiego: macie swój kraj i róbcie z nim, o i chcecie.

Jak ocenia pan zmiany oblicza „Solidarności”?

Patrzę na to z australijskiej perspektywy jako na proces „mrowiskowy” Ja bym się w tym nie znalazł. To dowód na to, że społeczeństwo polskie – nawet nie zdając sobie z tego sprawy – w znacznej mierze potrzebuje dyszla. Czeka na to, ze ktoś je zaprzęgnie do wozu i powie, w którą stronę ciągnąć. Ale może tu działa instynkt samozachowawczy narodu? Ja się w tym po prostu nie mieszczę, jestem indywidualistą.

W „Antylitanii na czasy przejściowe” napisał pan „Śnili chleb, Księgę i Krzyż/ Na marne”. Czy pogodził się pan już ze sobą? Zaakceptował nieuchronną porażkę „naprawiacza świata”?

Innego wyjścia nie ma. Inaczej trzeba by się powiesić W życiu towarzyszyły mi sentencje: „Prawda jest uciekinierem z obozu zwycięzców” i druga, autorstwa Nielsa Bohra: „To nie prawda zwycięża, tylko jej przeciwnicy wymierają”. Ostatnio doszła trzecia, usłyszana w wypowiedzi księdza Tischnera „Albo się ma władzę, albo się ma rację”. Gdy broniąc prawdy, czy to własnej, czy uniwersalnej, tak jak usiłuje to zrobić AW „Solidarność”, sięga się po władzę, żeby tę prawdę usankcjonować, w tym momencie się ją traci. Niezrozumienie tego prowadzi do nieszczęść. W imię tych uniwersalnych prawd ludzie się rżnęli od tysięcy lat. Więc ja wolę mieć rację niż władzę. Nie to, że bym marzył o władzy, ale nie chciałbym być po stronie władzy i znów uciekać z obozu zwycięzców. Wolę być mieszkańcem swojej prywatnej baśni. Ksiądz Tischner przed wyjazdem powiedział mi, że demony, z którymi będę się borykał w Australii, będą miały polskie imiona. Nie do końca. Wprawdzie czytam polską prasę, ale choć wciąż interesują mnie tutejsze wydarzenia, już się tym nie irytuję. Te demony, które – jak przeczuwam – czają się gdzieś, mają raczej ludzkie imiona niż polskie To są demony egzystencjalne, a nie polityczno-historyczne.

Aleksandra Szarłat
"Sztandar", 13-15 XII 1996r.

Nadesłał: Szymon Kucharski
Przepisała: Beata Kosińska