Prowadzisz życie wiecznego tułacza. Wyjechałeś z Polski do Francji, potem była Skandynawia, wreszcie Niemcy i Monachium, Przez chwilę zatrzymałeś się w kraju, aby znowu – rok temu – podjąć decyzję o wyjeździe. Australia miała być przystankiem docelowym. Czy jest?
Tak. Spełniły się wszystkie moje przeczucia z nia związane. I oczekiwania, jakie miałem po swoich poprzednich pobytach. Co najważniejsze. Australię zaakceptowała cała moja rodzina.
Przed wyjazdem mówiłeś, że oczekujesz wielkich przestrzeni, nieagresywnych ludzi i Pana Boga, który jest tuż, za oknem. I tu wszystko jest. Czemu sprzyja taki spokój i metafizyczna pewność?
Na pewno uspokojeniu wewnętrznemu, przesunięciu akcentów dominujących myślenie o świecie. Nie mam pewności, czy to sprzyja tworzeniu, bo oprócz książeczki, która napisałem z córką, nic innego nie zrobiłem. Tylko jakieś notatki, zapis paru pomysłów…
Chyba nie czujesz się rozczarowany? Rok temu wahałeś się: czy będziesz pisał, może malował, może gotował?
Spoza tej listy na razie zająłem się stolarką – zrobiłem dwie półki, zająłem się uprawą ogrodu wokół domu. To wszystko były moje debiuty i czułem się jak dziecko, które po raz pierwszy ma nowe zabawki w ręku. Natomiast intelektualnie czy artystycznie stoją przede mną jeszcze wielkie niewiadome. Zestaw inspiracji, który mnie tam otacza: przestrzeń fizyczna i metafizyczna, dystans do ludzkiego mrowiska i świata wielkiej polityki, jest tak silną i inną kompozycją bodźców, że musi znaleźć się we mnie nowy rodzaj wyrazu i środków niż te, których używałem do tej pory, do których jestem przyzwyczajony.
Twoje teksty, czasem boleśnie szczere, były rodzajem diagnozy intelektualnej, etycznej, politycznej naszego czasu. Są jednocześnie dziennikiem twojego dojrzewania . Tygodnik „Wprost” nazwał cię nawet wice – Herbertem lat 80-tych, miernikiem politycznej przyzwoitości. Pozbawiasz się bodźców bezpośrednich wędrując w zupełnie inne rejony. Jak zatem określisz obecny etap swojej dojrzałości?
Wiedziałem, czego się pozbawiam, ale jednocześnie miałem już tych inspiracji dosyć. Zdawałem sobie sprawę, że twórczość, która opiera się na automatycznych reakcjach na akcję – tak jak automatycznym zachowaniem jest cofnięcie ręki, która się oparzy – jest twórczością niepełną. Nie do końca człowiek mówi to, co chce powiedzieć. Jeśli zadaje mu się jakikolwiek gwałt, ból – po prostu krzyczy. Wyższą formą, czy jakością twórczości jest ta płynąca z przekonania i potrzeby, a nie reakcja na bodziec zewnętrzny, tego właśnie szukam i mam nadzieję znajdę.
Przecież zdawałeś sobie sprawę z tego wcześniej. W jednej z twoich pierwszych piosenek wykrzyczałeś, że „Nie lubisz, gdy cię klepią po ramieniu…” Tych „nie lubię” była cała lista. Potem mówiłeś, że nie lubisz być wciągany pod masowe sztandary, ostatnio, że nie lubisz być bardem. Z jednej strony jest to konsekwentne, ale z drugiej – jednak pod tymi sztandarami występowałeś. Wciągnięto cię tam, czy jakoś cię to satysfakcjonowało?
Nie podobało mi się to nigdy. Był jednak taki okres, kiedy mi to nie przeszkadzało. Nie czułem się nadużyty przez przynależność do „Solidarnościowego” sztandaru. Janek Kellus śpiewał, że „Solidarność” potrzebowała pieśni, a on pisał piosenki. A ja w tym okresie rzeczywiście pisałem pieśni. Miałem potrzebę patosu i pewnego – zaryzykuję stwierdzenie – ducha rewolucyjnego. Aczkolwiek zawsze podszytego sceptycyzmem. Mimo to przynależność do sztandaru nie ograniczała mnie.
Ale był w tym rodzaj perwersji. „Mury” były odbierane, a zatem wykorzystywane dokładnie odwrotnie do twoich intencji. W tekście pokazałeś konflikt á rebours do przeżyć rewolucyjnego Majakowskiego, który chwali masy, a jednostka jest dla niego bzdurą i niczym.
Tak było. Ale to nie zmienia faktu, że przynależność do „Solidarności”, a raczej tego, co reprezentowała w okresie swej emancypacji i później, po stanie wojennym, była przynależnością do tych, którzy znaleźli się po stronie krzywdzonych, czyli właściwej dla artysty. Natomiast w momencie, w którym krzywdzeni stali się kombatantami domagającymi się zadośćuczynień, oczywiście nie mogłem cieszyć się z przyklejenia takiej etykietki do mojej twórczości, posługiwania się cytatami z niej, wykorzystywanymi do rewindykacji odszkodowań moralnych i rzeczowych.
Czy był to jeden z powodów, dla których – mimo, że powróciłeś do Polski na początku lat 90 – postanowiłeś jednak nie przerywać peregrynacji?
Nie. Australia była moim celem ostatecznym. Polska – tylko przystankiem. Kiedy Wolna Europa została zamknięta, nie widziałem powodu, (jak koledzy, którzy nie mieli innego wyjścia), aby zostać w Niemczech, walczyć o zasiłek dla bezrobotnych lub szukać pracy w dziennikarstwie, mając ją w zawodzie pieśniarza, poety, literata. Zgodnie zaś z tym, co powiedział Kryll, że po latach się nie wraca, ale się przyjeżdża, do Polski tylko przyjechałem. Miałem luksusową sytuację – mogłem przekroczyć granicę bez obaw. Z drugiej jednak – bolesną, bo niespecjalnie się tu znalazłem. Nie jest to wina jakiegoś polskiego syndromu. Myślę, że w Europie – i mam na myśli nie tylko jej postkomunistyczną część, nie ma państwa, z którego obywatel byłby zadowolony, identyfikował się ze stanem rzeczy. Przeżywamy głęboki kryzys systemów geopolitycznych, gospodarczych, kryzys świadomości, intelektualny. Stąd zrodził się fenomen końca wieku. Nie przypuszczam, żebym był jedynym, który to zauważył, albo jedynym, który z ulgą może patrzeć na to z boku.
Jesteś jednak w tej szczęśliwej sytuacji, że możesz pozwolić sobie na rolę obserwatora. Czy ci wszyscy, którzy nie mają takiej możliwości, skazują się na konformizm?
Powiedzmy, że to nie konformizm, ale dopust boży, który przysparza cierpień. A z cierpienia rodzi się sztuka.
Sprowadźmy jednak kryzys końca wieku do polskiego parteru. Próbowałeś się tu jakoś zakotwiczyć. Kupiłeś dom, miałeś plany artystyczne, wystawiłeś sztukę. I jeszcze intelektualny komfort oceny naszej rzeczywistości jako przybysz z zewnątrz, nie uwikłany w doraźność konfliktów. Co najbardziej cię uwierało?
Na dobrą sprawę – niewiele. Po doświadczeniach z wystawieniem mojej sztuki w Poznaniu i serii koncertów w całej Polsce uznałem, że mógłbym tu znakomicie funkcjonować, ale bez poczucia, że robię coś ważnego. Byłbym jednym z tych, którzy żyją z wykonywania swojego fachu. Pewna aura romantyczna, mitologia wykonywania tego zawodu: chłopak z gitarą i pieśnią na ustach, przestała istnieć. A to, oczywiście, było uwierające. Ale nie było niczym takim, co nie pozwalałoby mi żyć.
Twój były współpracownik wyznał, że ma coraz mniej kolegów, z którymi może napić się wódki.
Nie wiem. Nie piję wódki.
Załóżmy jednak głębszą, niż nawykowa, interpretację. Pewnie chodzi o to, że rzeczywistość marnieje…
Coś w tym jest. Ryszard Przybylski nazwał nasze czasy pośrednio, ale czasem marnym. Dla mnie jego książka – „Pustelnicy i demony” była jedną z przełomowych w życiu. Przybylski analizował sytuację chrześcijan w III wieku naszej ery, uciekających od marnego czasu, od świata ludzi na pustynię. Ja poszedłem jego śladem, ale wbrew ostrzeżeniu, Australia jest taką pustynią, gdzie rzeczywiście człowiek samotnie stawia czoło demonom, które ma w sobie, i nikt mu nie pomoże. Obyczajowość nie pozwala ingerować w cudze życie, jak u nas.
Jakie demony kłębią się w tobie?
Ksiądz Tischner, kiedy wyjeżdżałem, powiedział: „Panie Jacku, i tak te polskie demony pana dopadną”. I coś w tym jest, bo rzeczywiście po dwóch miesiącach zabrakło mi polskiej prasy i musiałem ją zaprenumerować. A poza tym moim demonem jest własna niedoskonałość. Mam nadzieję, że gdzieś we mnie są jakieś ukryte potencje, ale ponieważ nie wiem tego na pewno, niespecjalnie ich szukam. Mam więc poczucie poruszania się wśród czynności zastępczych. Nie wykluczam, że zajmowanie się ogrodem, psami, rodziną, zachodami słońca – z pewnością jest wartością, a jednocześnie ucieczką od zadawania sobie pytań: co jeszcze mam do powiedzenia i czy rzeczywiście mam. Notuję sobie te pytania. Nieograniczone piękno, które tam jest napełnia – paradoksalnie – głębokim smutkiem, ponieważ wszystko jest nieskończone i wieczne, a przyjeżdżający człowiek usiłuje podkleić się pod to, uszczknąć coś dla siebie.
Przyjeżdżasz od dylematów egzystencjalnych, nieskończoności i zatrzymujesz się w wymiarze bardzo określonym. Jak ze swojego oddalenia widzisz nasz krajobraz polityczny?
Z prasy, która dociera do Australii, wyłania się ponury obraz Polski, zakrawający na groteskę. Kiedy przyjechałem, przekonałem się, że – istotnie – groteska jest właściwym określeniem naszych zachowań politycznych, obyczajów ludzi na świeczniku, spazmów przedwyborczych. Na szczęście życie społeczeństwa nie sprowadza się tylko do tego. Po przyjeździe, w ciągu kilku dni, zobaczyłem trzy premiery teatralne, z których dwie szalenie mi się podobały, rozmawiałem z ludźmi, którzy normalnie prowadzą swoje biznesy i specjalnie się nie skarżą. Ludzie się żenią, kochają, umierają, rodzą. Za komuny wszystko było tutaj szalenie przesiąknięte polityką, a teraz zrobiliśmy jednak kilka dużych kroków do normalności. Oczywiście, jest coś takiego, jak powrót pewnej apatii, o której do 1993 roku nie widziałem. Wówczas nadzieja na zmianę przekładała się jeszcze na normalne zachowania ludzi. Dziś jest trochę inaczej. Widać to w drobiazgach: taksówkarzu, który nie chce mi wydać reszty, bo mówi, że to moja sprawa, ekspedientce, która traktuje mnie w sklepie jak zbędną osobę. To echo sprzed 15 lat, z innego świata. Oznacza, że gdzieś ten mechanizm się zaciął. Przeciętny człowiek bez trudu wskakuje w znane sobie koleiny prześlizgiwania się przez rzeczywistość po linii najmniejszego oporu. To zawsze był kraj antyintelektualny. Poza pierwszymi miesiącami „Solidarności” i złudnym przymierzem robotniczo – inteligenckim. Dlatego jestem przeciwny pomysłom w rodzaju zaproponowanej niegdyś przez intelektualistów, ewentualnego wchodzenia intelektualistów do ugrupowań robotniczych. Po prostu wątpię w skuteczność takich działań. Jeżeli się udają, naturalną konsekwencją jest pretensja robotników, że znowu inteligenci wspięli się po ich plecach. Jeżeli się nie uda, powiedzą znowu przez tych intelektualistów, Żydów i cyklistów. Inteligent dla mnie jest człowiekiem genetycznie „nie przynależącym”, apartyjnym. Wszystkie nieszczęścia inteligentów w historii brały się stąd, że chcieli oddawać duszę diabłu totalitarnemu albo z lewej, albo z prawej strony. Stąd bierze się fakt, że upadł etos inteligenta. W potocznej świadomości inteligent to jest takie leninowskie nie wiadomo co, co się przyklei albo z lewej, albo z prawej strony do jakiejś sprawy, a nie jest samodzielnie poruszającym się autorytetem, jakimś niegdyś był. Tylko w restauracji takiego autorytetu widzę szansę, a nie w bezpośrednich grach politycznych. Polityka wymaga specjalnej hodowli zwierząt.
Masz ciągle młodą publiczność, która – jak sądzę – oczekuję od ciebie odpowiedzi, nie pytań; czeka na swoje autorytety nie poddające się konformistycznej grze.
Pewnie tak. I być może daję im ten nonkonformizm. Miałem to szczęście, że przez 20 lat życia publicznego udało mi się nie wchodzić w układy polityczne.
Anna Bilska
"Życie", 14-15 XII 1996r., s. 9.
Nadesłał: Grzegorz Szostak
Przepisała: Teresa Mach