ANNA BILSKA: – Przyjechałeś do Polski po 9 latach – musisz skonfrontować się z mitem, który za sobą zostawiłeś.
JACEK KACZMARSKI: – Zostałem na Zachodzie czemu winny jest przypadek, zbieg okoliczności, ale nie zostawiłem za sobą mitu. Mit zbudował się właśnie przez nieobecność. Może wiąże się to z brakiem autorytetów, może z ludzką potrzebą tworzenia legend, ale ona nie powstawała w czasie mojego funkcjonowania w Polsce. Wyjeżdżałem stąd jako piosenkarz studencki; wracam jako człowiek, który musi odpowiedzieć na wszystkie pytania.
– Mówisz o przypadku, który zadecydował o twoim emigracyjnym losie. Dlaczego zostałeś na Zachodzie?
– Wyjechaliśmy w 1981 r. z Przemkiem Gintrowskim i Zbyszkiem Łapińskim, na trzydniowe koncerty do Francji, okazało się jednak, że zapotrzebowanie na nasze występy było znacznie większe – byliśmy przyjmowani jako przedstawiciele nowej kultury polskiej, kultury „Solidarności”. Przemek ze Zbyszkiem wrócili do kraju, aby przesunąć nasze wcześniejsze zobowiązania, mieli wrócić z Haliną Mikołajską, 11 czy 12 grudnia, a ja zostałem we Francji, aby pilnować naszych spraw. Oni nie dostali już paszportów, a mnie stan wojenny zaskoczył w Paryżu. Potem, nawet specjalnie się nie zastanawiając, rzuciłem się w wir organizowania francuskiej opinii publicznej wokół spraw „Solidarności”, ukrywających się działaczy, rodzin internowanych. Za namową Sewka Blumsztajna zacząłem jeździć po ośrodkach polonijnych na całym świecie, aby również je mobilizować; rozdzielenie między Polską a Polonią było wówczas niesłychanie silne.
– Nie było już odwrotu?
– W ogóle nie myślałem o odwrocie. Może bierze się to z mojego egocentryzmu, a może z charakteru twórczości, którą opieram bardziej niż na doświadczeniach bezpośrednich, na przetworzonej już rzeczywistości – literaturze, malarstwie, muzyce. Nie zastanawiałem się więc nad powrotem, a jako człowiek już trochę znany na Zachodzie, nie czułem uciążliwości emigracji. Byłem cały czas w otoczce własnej twórczości i jej odbioru.
– Jaki jest więc w tej chwili twój status formalno-prawny?
– Nadal jestem azylantem politycznym we Francji. Co zabawne, mój syn, który urodził się 6 lat temu w Monachium, również ma francuski paszport azylowy jako uciekinier polityczny. To są kwestie papierowe, istotnie formalne, z których można się śmiać, ale z którymi trzeba się pogodzić.
– A status wewnętrzny? Nie raz mówiłeś, że twoją ojczyzną nie są wierzby nad Wisłą, tylko język…
– I tak i nie. Piszę po polsku, więc rzeczywiście tą ojczyzną jest język, ale staram się od niej uniezależnić. W ostatnim roku zacząłem pisać po angielsku, co oznacza również myślenie w innym języku. W innej przestrzeni językowej buduję od początku nowy świat.
– Czy to kolejne wyzwalanie się – tym razem od języka – oznacza, że chcesz się poczuć obywatelem świata?
– Próbuję to w sobie zbudować. Pisałem o tym w niedokończonym poemacie „Kosmopolak”, powstałym pod wpływem publicystyki Andrzeja Bobkowskiego, który żył w Ameryce Południowej i stworzył pojęcie człowieka będącego kosmopolitą i nie przestającego być Polakiem, zachowującego to wszystko, co jest wartościowe w polskości. Ale, przy naszych obciążeniach, to oczywiście zadanie na lata.
– Mówisz o przywiązaniu do niektórych wartości, jakie niesie polskość, ale język, który może je przechowywać staje się dla ciebie balastem.
– Bo to z całą pewnością było obciążenie. Utwory pisane przed wyjazdem z Polski i później, nałożyły się na jakiś czas polityczny, więc wszystko co tworzyłem, „Encore, jeszcze raz, encore” do obrazu Fiedotowa, z zamiarem przekazania pewnej myśli egzystencjalnej stawało się aktem politycznym. Pewnie musiało tak być, ale nie była to moja intencja. Nasz wspólny, z Przemkiem Gintrowskim, program „Raj”, który był moim pierwszym „podejściem” do Boga, do pewnego nierelatywnego systemu wartości, też był odbierany politycznie. I właściwie to był polityczny, ale znowu przez kontekst, nie przez intencje. Ludzie usłyszeli to, co chcieli usłyszeć.
– Chyba jednak nie zawsze twoje intencje były źle zrozumiane. W nurcie, który nawiązywał do twojego pierwszego mistrza, Wysockiego, uprawiałeś ten sam gatunek śpiewanego felietonu, a więc jakby działalności zastępczej: to co nie mieściło się w prasie czy oficjalnych środkach przekazu, zostało przeniesione do piosenki.
– Ten nurt felietonistyczny, publicystyczny, oczywiście był w mojej twórczości, ale na marginesie. Właściwie pojawił się dopiero od momentu, w którym zacząłem pracować w Radiu „Wolna Europa”, gdy – poprzez swoją odległość od Polski – miałem potrzebę reagowania natychmiast na to, co dzieje się w kraju. Nie miałem wówczas ochoty na uogólnianie doświadczeń, tylko potrzebę odezwania się. Ale nie wydaje mi się, aby to było ważne w mojej twórczości.
– A jednak miało spore znaczenie: ty, artysta, podjąłeś pracę na pograniczu dziennikarstwa i polityki, właśnie w „Wolnej Europie”. Czy nie przeszkadza to tej kreacji artysty, jakiej chcesz być wierny, wizji zbliżającej się wręcz do koncepcji romantycznej?
– Z całą pewnością przeszkadza. To był zresztą mój pierwszy etat, więc także obowiązek przychodzenia i wychodzenia o określonej godzinie, ale poza wszystkimi uciążliwościami pracy codziennej, byłem przez kolegów w radiu traktowany zawsze tolerancyjnie, miałem taki trochę wyjątkowy status – wiedzieli, że jestem przede wszystkim od śpiewania piosenek i trochę mnie oszczędzali.
– Bard w „Wolnej Europie” musi jednak być wierny pewnym programom politycznym.
– Nie, nie muszę. Oczywiście są pewne rejony. których w RWE nie porusza się z oczywistych względów: ponieważ jest to radio amerykańskie na terenie Niemiec, więc nie polemizuje się ostro z kwestią niemiecką czy polityką amerykańską, choć i to nie jest prawdą do końca, bo mamy i takie audycje. Problem leży gdzie indziej. Zespół naszego radia jest przyzwyczajony do pewnych stereotypów intelektualnych czy politycznych. Stąd wziął się pomysł stworzenia Klubu Niezależnej Myśli Politycznej im. Juliusza Mieroszewskiego, by ci sami ludzie, którzy spotykają się od 20 czy 30 lat na co dzień w sytuacji mechanicznej czy odruchowej, mogli dyskutować na tematy polityczne w innej rzeczywistości, w innym stanie psychicznym. To się sprawdziło. Natomiast jednolitej opcji politycznej nie zauważyłem.
Jeśli cokolwiek miałoby mi tam przeszkadzać, to język dziennikarski, posługujący się w dużej mierze stereotypem, kalkami językowymi – podświadomie zaczyna się myśleć takimi strukturami, a to katastrofa dla twórczości. Natomiast przez te lata emigracji był to dla mnie jedyny, kto wie czy nie najlepszy, kontakt z wydarzeniami w kraju.
– Czy po przyjeździe musiałeś jakoś zweryfikować tę wizję zmian politycznych i kształtu społeczeństwa, jaką wytworzyłeś sobie w Monachium?
– Spodziewałem się czegoś znacznie gorszego. Stamtąd widzi się Polskę w ogromnej cywilizacyjnej zapaści. Na razie nie mam takich katastroficznych odczuć, ale nie posmakowałem wszystkiego, co jest tym krajem na co dzień.
– Napisałeś ostatnio utwór „Lalka Prusa, Polski pozytywizm”, w którym nietrudno odczytać ironię wobec współczesnego polskiego społeczeństwa: „Rzeckiemu śni się Bonaparte, Wokulski kocha Izabelę…”. Czy widzisz to społeczeństwo jako nadal głupio-sentymentalne, pędzące w ślepy zaułek przeszłości, bezmyślne w swoich odruchach uczuciowo pojmowanych reform?
– „Polacy żyją z bożej łaski piastując myśli niedzisiejsze”.
– W życiu społecznym, politycznym nie pojawiają się nowe treści, tylko treści odświeżane?
– Jestem ostatnim człowiekiem, który miałby prawo to oceniać. Ja tylko opisuję. „Lalkę…” pisałem na Zachodzie, więc jak większość moich piosenek była oparta na intuicji i przeczuciach. Mam może za mało danych, aby w tej chwili wydawać sądy, ale wydaje mi się, iż ten obraz się sprawdził. Wnioskuję tak choćby na podstawie tych kilku dotychczasowych koncertów.
– Nie dość więc, że społeczeństwo gnębi nieżyciowy sentymentalizm, jeszcze zdaje sobie z tego sprawę i akceptuje taki stan rzeczy…
– Byłoby dobrze, gdybyśmy byli tylko społeczeństwem sentymentalnym. Tym, co oprócz odniesień do przeszłości, odebrałem po przyjeździe jest jeszcze agresja, której nie pamiętam sprzed 10 lat. Myślę o indywidualnych zachowaniach na co dzień – taksówkarza, ekspedientki w sklepie. Niestety, sądzę, że populistyczną agresję mamy dopiero przed sobą. Boję się tego.
– Wielokrotnie podkreślałeś nieporozumienie, jakie narosło wokół interpretacji „Murów” – pieśni paradoksalnie przyjętej za masową, w rzeczywistości wyrażającej nieufny stosunek właśnie do masowych ruchów. Boisz się mas, tłumu, zbiorowości?
– Podstawowym nieporozumieniem jest przypisywanie jakiegokolwiek artysty do jakiegokolwiek ruchu społecznego, ponieważ są to oczywiste sprzeczności. Każde hasło jest zakłamaniem sztuki. To jest aksjomat twórczości, który zrozumiałem dość późno.
„Mury wiążą się dla mnie jednocześnie ze stresem i satysfakcją – w tej piosence jest zapisane to, co się z nią stało, ale z drugiej strony ciężko jest żyć, będąc oblepionym etykietkami – narodowymi, solidarnościowymi czy jakimikolwiek innymi. To jest również skazą emigracji – wszyscy przypisują się do jakichś orientacji, uważając, że artysta jest „użytkowy”. Twórca, jeżeli jest uczciwy, wyraża zawsze tylko siebie. Występuje w obronie ludzi, nie haseł.
– Dziękuję za rozmowę.
Anna Bilska
"Polityka" nr 21, 1990r.
Nadesłał: Michał Stanek i lodbrok
Przepisał: Zeratul