Napisałeś książkę „Autoportret z kanalią”, która – jak słyszę – lepiej, żeby nigdy nie powstała. A na pewno nie ty powinieneś ją napisać.
Każdy akt twórczy powstaje jakby nie do końca świadomie, tzn. z potrzeby, którą człowiek uświadamia sobie znacznie później. Także miałem duże wątpliwości ? w końcu jest to mój debiut prozatorski – ale widocznie pchało mnie coś w tym kierunku, pewnie to była ambicja. O stresach, powstałych przy tej okazji, nie mówię. Usiłowałem w tej książce, oprócz konwencji literackiej, umieścić cały zestaw swoich najbardziej prywatnych klęsk i przeżyć. Nie ukrywam, nie byłem pewny, czy jest to rzeczywiście ta droga, która wiedzie do samouwolnienia się od wszystkich przeszłych obciążeń i do nazwania siebie publicznie po raz któryś z rzędu w nowy sposób.
W ciągu tych kilku tygodni od ukazania się „Autoportretu z kanalią” usłyszałem bardzo wiele opinii, od krytycznych do aprobujących. Przyznam się, że chwilami i ja miałem wątpliwości, czy dobrze się stało, że napisałem tę książkę. Ostatecznie sens jej potwierdzili dwaj ludzie, których szanuję jak mało kogo: Edward Żebrowski i Wojciech Marczewski, którzy zaproponowali zrobienie z „Autoportretu. .. ” filmu. Marczewski zadzwonił do mnie z Londynu, gdzie mieszka od dwóch lat, natychmiast po przeczytaniu książki. Z rozmowy z nim wynikło, że odczytał w mojej powieści to, na czym mi najbardziej zależało, tzn. nie klucz środowiskowy, nie pejzaż epoki, tylko stan ducha młodego człowieka, który staje przed wyborem: albo bezustannie uciekać, jak ucieka mój bohater – Daniel Błowski, albo stawić czoła przeciwnościom i upaść pod ciężarem życia, jak mój drugi bohater – Jacek Kaczmarski.
Na promocji Elżbieta Wojnowska zapytała ciebie: czy teraz, po napisaniu tej książki, już jesteś wolny?
I mogłem jej odpowiedzieć, że tak, że poczułem się wolny. Z tym, że za wybór wolności trzeba odpowiadać.
W „Autoportrecie z kanalią”, mimo całej gry z czytelnikiem, mimo literackości, dużo jest wiwisekcji. Mówisz o sobie rzeczy, które zwykliśmy na ogół ukrywać przed osobami postronnymi. Miałeś w sobie rzeczywiście potrzebę takiego otwarcia?
Tak. Bardzo długo znajdowałem się w niewygodnej sytuacji człowieka w przeróżny sposób umieszczanego w najróżniejszych szufladkach. Za akt emigracji byłem atakowany i potępiany nawet przez swoich sympatyków, znowu przez innych wynoszony na piedestał. Za te same piosenki, za moje wypowiedzi jedni się obrażali, a drudzy oddawali mi honory. W środku tego wszystkiego byłem ja sam, człowiek kontaktujący się z innymi ludźmi, mający swoje prywatne dramaty i słabości, pomijane przez tych, którzy wykorzystywali moją twórczość do celów doraźnych. Było to dla mnie nie do zniesienia. Czułem się okłamywany i sam czułem się kłamcą.
Ludzie przywiązani do etosu „Solidarności” niektórymi scenami twojej książki mogą poczuć się urażeni.
Nikogo nie obraziłem. Mirosław Chojecki powiedział o mojej książce, że choć wygląda na krzywe zwierciadło, to nim nie jest. Można postawić pytanie, czy twórca ma mobilizować odbiorców, pobudzać ich do życia, czy mówić prawdę – tak jak ją widzi – o sobie i innych, z pełnym ryzykiem, że prawda ta może mieć siłę zabójczą. W „Człowieku śmiechu” według Wiktora Hugo, dramacie muzycznym, jaki napisałem z Jerzym Satanowskim, główny intrygant mówi: „Prawda przecież unicestwia”.
„Autoportret z kanalią” zacząłem pisać z myślą o tym, by ironicznie, czasem groteskowo, przedstawić sytuację człowieka bez tożsamości. Zwróć uwagę, że myśmy się w ogóle nie zastanawiali nad pojęciem patriotyzmu czy walką z komunizmem. To nie był świadomy wybór tego pokolenia. W ogóle w nas świadomości było niewiele, za to dużo takich półświadomych kompromisów ze złem. Miałem głęboką potrzebę nazwania ich po imieniu, również na swój prywatny użytek.
W gruncie rzeczy i w „Autoportrecie z kanalią”, i w tym, co napisałem w „Człowieku śmiechu” i w zrobionym ze Zbyszkiem Łapińskim programie „Sarmatia”, miałem jeden cel: podkreślić, że nadal stoję przy etosie „Solidarności”. Choćby brzmiało to anachronicznie.
Czy anachronicznie – nie wiem, ale czy prawdziwie?
To zależy, co przez „Solidarność” rozumiemy, bo dla mnie to nie jest nazwa związku pisana gdańskim gotykiem, tylko solidarność z ludźmi zagubionymi, nieszczęśliwymi, pokrzywdzonymi. I to nie pokrzywdzonymi przez komunizm czy jakikolwiek inny system polityczny, ale przez to przede wszystkim, że są ludźmi.
Przyznasz jednak, że dla czytelników książki może być zaskoczeniem, iż to właśnie ty, jeszcze niedawno śpiewający o „Sentymentalnej Pannie S. „, zdobyłeś się na tak krytyczną ocenę tamtego czasu i tamtych ludzi.
Na odbiór książki nie mam wpływu. Ja nie czułem rozgoryczenia w stosunku do swojej przeszłości opozycyjno-solidarnościowej, ani nie czułem specjalnej dumy, że do tego nurtu należałem. Na pewno za to czułem się rozgoryczony tym, że stworzyło mnie coś, co było dookoła moich piosenek, a nie w nich samych.
Z rozumieniem twoich piosenek też były kłopoty. Do dziś nie wiem, jak można było tak wypaczyć sens „Murów”. Przecież chyba każdy człowiek mający minimum inteligencji, o ile wysłuchał treści tego songu, nie mógł mieć wątpliwości, o co w nim chodzi.
Mnie idziesz pytać? Nawet jeśli ten twój człowiek o minimum inteligencji wiedział, o co mi chodzi, to nie chciał tego zrozumieć i przyjąć do wiadomości. W 1981 r. grałem koncert w Teatrze Ósmego Dnia i moi przyjaciele z tego teatru, aktorzy, wspaniali, myślący ludzie zakrzykiwali puentę „Murów”. Wołali: „Mury nie rosną, ale runą, runą”! Nie mam o to pretensji, powiedziałbym nawet, że odczuwam jakąś perwersyjną przyjemność, płynącą z tego, że słowa tej piosenki sprawdziły się. To takie borgesowskie nałożenie się rzeczywistości i literatury. Ktoś mi kiedyś powiedział: „Panie Jacku, to nieprawda, że ludzie nie rozumieją „Murów”. Po prostu potrzebowaliśmy czegoś innego, nowego, a że nic nie było pod ręką, więc przerobiliśmy pana piosenkę. „
Powróćmy do „Autoportretu z kanalią”. Nie wiem, czy Jacek Kuroń, przedstawiony jako Chrypiąca Paszcza, czy Adam Michnik – Jąkający się Libertyn, będą zadowoleni ze swojego wizerunku?
Nie miałem reakcji z ich strony, ale nie przypuszczam, by się obrazili. Wydaje mi się, że przedstawiłem ich z miłością. Szyfr personalny nie jest jednak, jak mi się zdaje, najlepszym dla mojej książki. Pokazuję swoich bohaterów jednocześnie wielkich i małych, bo każdy z nas ma tę szansę czy możliwość znaleźć się w sytuacji, w której jest zarazem wspaniały i podły, piękny i brzydki. Najniższe, najciemniejsze strony natury mogą nas popchnąć do czynów o wysokiej szlachetności. I na odwrót: wielkie, piękne motywacje potrafią – jak to dobrze wiemy w XX wieku – prowadzić do niewyobrażalnych zbrodni. Ta niejednoznaczność mnie fascynuje i to jest temat mojej książki i wszystkiego, co robię.
Na karty powieści wprowadzasz siebie samego, pisząc o sobie z ironią, jak w scenie, gdy po wprowadzeniu stanu wojennego wspinasz się na bramę ambasady PRL w Paryżu. Nie jest łatwo zdobyć się na taki dystans.
Właściwie od zawsze patrzyłem na siebie z zewnątrz, z boku. To chyba jakaś moja naturalna potrzeba, którą można odczytać nawet w moich pierwszych próbkach pisarskich, jak we „Fragmentach zwierzeń”, debiutanckim tekście, drukowanym jeszcze w 1974 r. w „Życiu Literackim”. Kiedyś znów zamierzyłem powieść, w której występować miało nas pięciu: Jacek – filozof, Jacek – kochanek, poeta, ulicznik, ktoś tam jeszcze. Potwierdzenie wartości takiego patrzenia na siebie z dystansu potwierdziły mi „Notatki” Camusa, w których powiada on, że bycie intelektualistą, to nie uciekanie od tego, że jest się dwóch. Intelektualista to ten, kto patrzy na siebie z wątpliwością, a rezygnacja z wątpliwości, to rezygnacja z myślenia. Swoją drogą, pierwszym mottem do mojej książki, która pierwotnie miała się nazywać „Drżączka”, był inny zapis Camusa: „Małe winy, drobne podłości”. Tylko te cztery słowa. Dla mnie najbardziej fascynującym i przerażającym elementem naszego życia jest to, że popełniamy drobne winy i podłości, ustępstwa i kompromisy, dochodząc do Wielkiego Zła.
Ostatni swój program – „Sarmatię”, śpiewałeś i nagrałeś ze Zbigniewem Łapińskim, bez trzeciego członka waszego tria, Przemka Gintrowskiego. Występuje on ostatnio na koncertach „Gazety Polskiej”. Czyżby różnice w poglądach politycznych miały zadecydować o teraźniejszości i przyszłości tego jedynego w swoim rodzaju tercetu?
Nie. Zaprzeczyłbym sobie samemu, gdybym miał pretensje do Przemka o to, że śpiewa w klubach „Gazety Polskiej”, skoro sam śpiewałem na 5-leciu „Gazety Wyborczej”. Jest to kwestia indywidualnego wyboru. „Sarmatia” była pisana z myślą o nas trzech, Przemek jednak nie wyraził zainteresowania, miał jakieś prywatne problemy, które przeszkadzały mu w pracy i wtedy podjęliśmy ze Zbyszkiem decyzję, że zrobimy program sami, bo szkoda byłoby odkładać sprawę ad calendas Graecas. I tak „Sarmatia” jest nieco spóźniona, gdyż wiele z niej piosenek na jesieni 1993 r. miałoby inny kontekst polityczny.
We trzech graliśmy nie dalej jak 3 tygodnie temu, trzy „sentymentalne koncerty” w Paryżu, Berlinie i Kolonii. Napisałem też dla Przemka „Kredkę Kramsztyka”, którą w realizacji Laco Adamika nadała telewizja w kwietniu. Z mojego punktu widzenia jest to jedna z ważniejszych rzeczy, jakie zrobiliśmy.
Mamy jakieś projekty na przyszłość, z tym, że – cóż – jesteśmy dorośli ludzie, każdy ma jakiś swój rytm, biologiczny i artystyczny, własne zajęcia, no i poglądy. Myślę, że to dobrze, iż spotykamy się obecnie nie jako sztucznie utrzymywane trio, tylko wówczas, gdy rzeczywiście mamy coś wspólnie do powiedzenia.
Jak wygląda twój stosunek pracy z Radiem Wolna Europa?
Zrezygnowałem z pracy w Radiu Wolna Europa 1 stycznia 1994 r. Była to rezygnacja symboliczna, ponieważ i tak zostałbym zwolniony. Zamknąłem ten rozdział życia pół roku temu i wydaje mi się, że było to najlepsze, co można było zrobić, bo to, co próbuje robić obecnie RWE Inc. jest, m o i m z d a n i e m, podtrzymywaniem trupa i takim trochę niemoralnym „jechaniem” na legendzie. Radio Wolna Europa od momentu, w którym przestało nadawać z zagranicy, przestało też pełnić swoją zasadniczą rolę: komentatora czy obserwatora z zewnątrz. Stało się jedną z wielu rozgłośni.
Przepracowałeś w Radiu Wolna Europa 10 lat. Co sądzisz o zawodzie dziennikarskim?
Jest to jeden z najcięższych, najbardziej niewdzięcznych zawodów, w którym nie sposób się nie ubabrać. Gdybym teraz stanął przed wyborem: być dziennikarzem – albo nie mieć z czego żyć, wybrałbym to drugie.
Inna sprawa, że podczas pracy w RWE nauczyłem się wielu rzeczy, współpracy z ludźmi inaczej myślącymi, tolerancji, pewnej dyscypliny, bo jednak codziennie trzeba było coś zrobić. No i najważniejsze, radio to pozwoliło mi widzieć sprawy polskie w szerszym kontekście, czyli we właściwych proporcjach, a nic gorszego niż uważać, że to, co nas dotyczy, jest najważniejsze.
A czym dla ciebie, po wszystkich doświadczeniach, pozostała sztuka?
Sztuka niesie te podstawowe wartości, o których się zapomina na co dzień i które, co więcej, krytycy często podważają. Cały postmodernizm opiera się na twierdzeniu, że prawdy uniwersalnej nie ma, jest natomiast wiele prawd. Nie mogę się z tym pogodzić; jestem zwolennikiem dążenia do prawdy uniwersalnej i chociaż nie można do niej dotrzeć, to wartością życia jest szukanie jej.
Bohater „Autoportretu z kanalią” w pewnym momencie zmienia nazwisko na żydowskie, choć Żydem nie jest. Ta sytuacja, wbrew pozorom, nie jest aż tak absurdalna.
Zanim napisałem tę powieść, szkicowałem inną książkę, na podstawie swoich emigracyjnych doświadczeń. Występować w niej miało czterech przyjaciół: Murzyn, Indianin, Japończyk i Polak, działający na rzecz „Solidarności”. Trzej pierwsi za wszelką cenę chcą zidentyfikować się z polskością, natomiast Polak pragnie tylko jednego – przestać być Polakiem, bo na świecie być Polakiem się nie opłaca. Wydało mi się, że mogłaby z tego powstać czytliwa groteska, taka w stylu zachodnim. Zabrakło mi jednak cierpliwości czy umiejętności, żeby rzecz całą poprowadzić, rozwinąć. Ale żeby było śmieszniej, to po stanie wojennym znalazło się na Zachodzie parę osób, które namawiały mnie, żebym publicznie przyznał się do swojego żydowskiego pochodzenia, co miało mi ułatwić życie. W moich żyłach płynie krew żydowska, ale wszystko to mnie zaszokowało, bo nagle pomysł literacki – absurdalny zresztą, staje się dla pewnych ludzi oczywistością praktyczną, wymienialną na dolary.
Emigracja polska w twojej książce nie prezentuje się zbyt ciekawie: pedały, dziwki, killerzy…
Nie wyłącznie, choć trzej zawodowi mordercy są akurat autentycznymi chłopakami z Legii Cudzoziemskiej. Fascynowali mnie – Polacy krew z krwi, kość z kości, a przy tym jeszcze ten ich szacunek dla mnie, wyrażający się a to stawianiem wódki, a to w innych hołdach. Jednocześnie jednak kontaktowałem się z ludźmi z najwyższych elit intelektualnych i to też była polska emigracja. Kluczową dla mojego poglądu na emigrację sceną w „Autoportrecie. .. ” jest rozmowa w salonie w Amsterdamie, kiedy ktoś mówi, że to nie chodzi o Polskę, tylko o nasze – emigrantów wobec Polski niespełnienie. Wytwarza to sytuację bez wyjścia, bo żaden powrót po iluś latach życia na Zachodzie i zaangażowanie się w życie tutaj, nie zmieni tego niespełnienia. Kraj, z którego emigranci wyjechali, czy to w 1968, czy w 1970, czy 1981 r. jest inny niż Polska dzisiejsza i oni też są inni, a pewien okres ich życia w stosunku do państwa, kraju, narodu, z którego wyszli, został przepisany na inną kartkę papieru. W swojej książce musiałem opisać emigrację tak, a nie inaczej, ponieważ patrzyłem na nią oczami swojego bohatera – cynika i kanalii. Ten człowiek, ponieważ nie lubi siebie, nie może lubić też tych ludzi. A są to ludzie tacy sami, jak inni, zawsze jednak z tą polską zadrą w sercu.
Czy taką zadrę czułeś i u siebie?
Nie. Może dlatego, że jestem innego rodzaju człowiekiem, że pewnego rodzaju wędrowne kuglarstwo, cygaństwo mam we krwi. Ja się nie przywiązuję do miejsc ani do ludzi. Jest to, oczywiście, pewnym kalectwem. To cecha bohatera mojej książki – Daniela Błowskiego, który nie wie, co to miłość, a jest to i moją cechą. Dopiero od paru lat zaczynam się tej miłości uczyć i nie wiem nawet, czy skutecznie.
Nie miałem tej zadry, o którą pytasz, także i dlatego, że nie przeżyłem typowego losu emigranta, czyli wszelkiego rodzaju upokorzeń. Od razu znalazłem się na Zachodzie w ramionach ludzi przychylnych, ludzi dobrej woli, którzy uchronili mnie przed różnymi ciężkimi doświadczeniami. Być może, nie wyszło mi to na dobre, nie dotknąłem tego życia, jakie jest codziennym udziałem tych Polaków, którzy przybyli tam, nie mając żadnego oparcia.
„Autoportret z kanalią” jest powieścią skończoną, jednak twój pobyt na emigracji zaledwie sygnalizującą. Nie myślałeś o napisaniu innej książki, poświęconej temu okresowi, a może wspomnień?
Na wspomnienia jestem za mało systematyczny i za wiele rzeczy i spraw mój – przepraszam za wyrażenie – umysł poety automatycznie mitologizuje, ubiera w jakiś kształt archetypiczny, żebym mógł z pełną uczciwością napisać wspomnienia. W pewnych miejscach nie wiedziałbym, co jest wspomnieniem, a co moim wyobrażeniem o przeszłości.
O nowej książce jednak myślę; nie będzie to, istotnie, dalszy ciąg „Autoportretu. .. „, ale powieść, która wykorzystałaby moje doświadczenia z wędrówek po świecie ze śpiewaniem i z pracy w Wolnej Europie. Powieść ta zajmowałaby się fenomenem przekazu, tym, czym jest kontekst polityczny dla dzieła sztuki, czym jest kicz, czym radio dla artysty. Jak sprawdza się McLuhanowska teza, w myśl której środek przekazu staje się przekazem i jakie to ma konsekwencje dla artysty, dla indywidualności, dla której przekaz jest czymś najbardziej bolesnym. Mam tę rzecz naszkicowaną, ale jaki będzie efekt – nie wiem. Na pewno chodziłoby znowu o problem tożsamości człowieka publicznego, ale już bez tych rozterek, tego rozdwojenia.
Podczas lektury „Autoportretu z kanalią” natrętnie przychodził mi na myśl inny tytuł: „Spowiedź dziecięcia wieku”. Stulecie, w którym przyszło żyć tobie i mnie zbliża się do końca. Jakie są twoje niepokoje u schyłku XX wieku?
Szczerze mówiąc, nie mam niepokojów, bo nie mam małych złudzeń.
Krzysztof Masłoń
"Rzeczypospolita", 08 VII 1994r.
Nadesłał: Marcin Perkowski