Jacek Kaczmarski – ur. 22 marca 1957 roku w Warszawie, pieśniarz, poeta, prozaik, autor ok. tysiąca wierszy i piosenek. W latach 80-tych nazywany „bardem Solidarności”. Mieszka w Gdańsku. Od półtora roku walczy z nowotworem złośliwym przełyku.
Pamiętam jak w styczniu ubiegłego roku powiedziałeś: „Drapie mnie, cholera, w gardle. Chyba jakiś nieżyt…”Lekarze długo utrzymywali Cię w tym przekonaniu…
No tak. W sumie ze trzy miesiące leczyłem się na infekcję wirusową, łykałem antybiotyki i wędrowałem od lekarza do lekarza. Ale było w tym trochę mojej winy, bom przecież nie idiota i czułem, że coś jest bardzo nie w porządku, ale niechętnie dopuszczałem do siebie tę myśl. Stąd opóźnienie w prześwietleniach i ostatecznym werdykcie.
W marcu postawiono diagnozę. Jak brzmiała?
Brzmiała po łacinie i odebrali ją moi znajomi przekazując mojej pani, Alicji. Ona natomiast powiedziała mi po prostu – Rak. – Złośliwy? – pytam. – Bardzo. Damy sobie radę.
Jak zareagowałeś?
Myślę, że wtedy już byłem przygotowany na to, bo i samopoczucie i zachowanie lekarzy robiących biopsję, i wszelkie prawdopodobieństwo nie pozostawiały wątpliwości. Myślę, że była w tym jakaś ulga, bo niepokój bierze się z oczekiwania, a nie z pewności jakiegoś faktu. Poza tym chory, to chory – nic nie może, oprócz poddania się leczeniu. Zresztą byłem już wtedy porządnie osłabiony, nie mogłem jeść, piłem z trudem, więc nie miałem sił, żeby się denerwować.
Rozmyślałeś o śmierci?
Jak zawsze. Jedną z cech zajmowania się sztuką jest stała obecność śmierci w myślach i przy pracy, bo sztuka, to ciągłe obcowanie z ludzką kondycją, a więc ze śmiercią także. Opisałem te stany w wierszu „Tunel”.
Lekarze nie wróżyli Ci długiego życia… Ty jednak odrzuciłeś propozycję posunięcia radykalnego, czyli sięgnięcia po skalpel…
Ksiądz Tischner powiedział kiedyś, że nie należy trzymać się życia za wszelką cenę. To bliskie mojemu pogodnemu fatalizmowi. Uznałem, że operacja bez gwarancji wyzdrowienia, za to z gwarancją wielomiesięcznych lub wieloletnich męczarni i kalectwa, to za dużo i dla mnie i dla bliskich. Wolałem podjąć ryzyko terapii bezinwazyjnej. Nie, żebym bał się bólu i cierpień, choć się bałem, ale chodziło o sensowność. Tradycyjni lekarze otwarcie doradzali Alicji przygotowywanie się do roli wdowy. To po co się męczyć?
Reakcja Twoich wielbicieli i kolegów ze sceny na wieść o Twojej chorobie była natychmiastowa; koncerty charytatywne, zbiórki pieniędzy, słowa otuchy…
To był ogromny szok dla mnie, w pozytywnym sensie i niezwykła, wymierna pomoc finansowa. Jak większość artystów spoza establishmentu estradowego żyłem z dnia na dzień i nie stać by mnie było na leczenie alternatywne, bo jest kosztowne i żadna ubezpieczalnia tego nie zwraca. Wystarczy powiedzieć, że jedno tylko lekarstwo, z wielu, które pomogły mi przeżyć te półtora roku kosztowało ok. 20 tys. miesięcznie. Zaciągnąłem dług nie do spłacenia, również emocjonalny.
„… choć tylko koty, psy, córeczki i ja – pragniemy jej opieczki!”. Od początku choroby wspiera Cię towarzyszka życia – Alicja…
Wspominałem już o tym. Wzięła na siebie nie tylko obciążenie związane z moją chorobą, ale także całą presję bliskich i dalekich, nalegających na operację, na tradycyjną interwencję. W tym sensie zawdzięczam jej życie, bo spośród ludzi o podobnych schorzeniach, których poznałem w czasie moich wędrówek po szpitalach i przychodniach, ci którzy zdecydowali się na nóż i chemię w większości już nie żyją. Ci, którzy leczą się podobnie jak ja – nadal są wśród nas. Nie chcę tu nic generalizować, to jest choroba silnie zindywidualizowana, ale mówię, jakie mam doświadczenia. Ala chroniła mnie przez cały ten czas przed bardziej stresującymi informacjami i, co tu dużo gadać, znosiła efekty moich dołków, które w tak długim czasie musiały być męczące. Paradoksalnie w którymś momencie zdaliśmy sobie sprawę, że w tym nieszczęściu dopiero umiemy docenić szczęście bycia razem. To było cudowne doświadczenie i, co najważniejsze – trwa.
Leczenie wciąż trwa, a Ty nie masz stałego źródła dochodu…
Nie ma wyjścia. Jakoś trzeba ciągnąć. Staram się publikować wiersze, próbuję sił, jako felietonista, piszę książkę. To oczywiście kropla w morzu potrzeb, czasem jeszcze ktoś się zgłosi z ofertą pomocy, zupełnie mi nieznani ludzie, również zza granicy, ktoś dostarczy lekarstw na kredyt, ktoś pożyczy jakąś sumę… Gorzej, że okazało się iż ludzie, do których miałem przez lata pełne zaufanie uznali, że można na mojej chorobie zarobić, wyrwać coś dla siebie. Pewnie to opiszę, bo co innego mi pozostało? Na procesy nie mam sił, ani ochoty.
Podobno śmiertelna choroba zawsze jakoś zmienia optykę. Inaczej oglądasz świat, ludzi?
Spokojniej, z dystansem i rodzajem czarnego humoru. Ale, czy w Polsce można inaczej, niezależnie od stanu zdrowia? To będzie między innymi tematem książki, którą piszę.
„Proszę pani, cierpieć się staram…” Cierpienie może być źródłem rozkoszy?
W jakiś przewrotny sposób na pewno. Ale to nie mój przypadek. Przyłapuję się na tym, że sprawia mi frajdę troska bliskich o mnie. To nieładne uczucie, próżne. Natomiast cierpieć na pewno nie lubię i staram się tego unikać, ale – jak już mówiłem – nie za wszelką cenę.
Lekarze założyli Ci utrudniającą mówienie, rurkę tracheotomijną, a jak sam kiedyś powiedziałeś – jesteś raczej ekstrawertykiem.. I to bardzo wygadanym…
Staram się gadać mimo wszystko. Ale ograniczenia fizyczne mają tę dobrą stronę, że zmuszają mnie do zwięzłości. Otoczenie chyba tylko na tym zyskuje…
Odżywiasz się przez specjalną, zamontowaną w żołądku sondę. Marzy Ci się normalne jedzenie?
Owszem. Śnią mi się smaki zwykłych potraw. Czarny chleb z masłem do śledzia w oleju. Smak czystej wody… Kwaśnej zupy ogórkowej… Z tym, że nic nie stoi na przeszkodzie, bym markował jedzenie – wkładał w otwór gębowy potrawy, żuł je, a przeżute – wypluwał. Mało to estetyczne, ale przynajmniej takie łakomstwo nie grozi nadwagą.
Czego Ci brakuje najbardziej? Śpiewania, spotkań z ludźmi, koncertowej adrenaliny?
Aktywności i samowystarczalności. Ciężkie jest poczucie, że się jest w jakimś stopniu ciężarem dla bliskich, choćby najsłodszym.
Jakie masz plany zawodowe? Wiem, że nosiłeś się z pomysłem napisania powieści satyrycznej na temat polskiej służby zdrowia…
Nie o służbie zdrowia, ale o kondycji człowieka w ogóle, a Polaka w szczególności. Ten rak powinien zyskać jakiś sens uniwersalny, bo dokumentalnych książek o życiu z tą chorobą powstało już kilka.
Kilka miesięcy temu powiedziałeś: „Jeszcze nie wiem, czy będę żył”. „Jestem pogodnym fatalistą” – dodałeś. Można być pogodnym walcząc z nowotworem?
Można być pogodnym w każdej sytuacji. Kwestia tylko, czy to efekt dany przez naturę, czy można się do tego zmusić? W chwilach złych po prostu staram się sobie samemu uprzytomnić, że ponuractwo i rozczulanie się nad sobą nic mi nie daje, a wręcz przeciwnie – może tylko zaszkodzić. I te dołki daje się przetrwać, z pomocą bliskich, z pomocą właściwych lektur, wreszcie przez skłonienie samego siebie do pracy. Ukończony wiersz, to gwarancja paru dni dobrego samopoczucia.
Dziękuję. I wracaj do zdrowia.
Robert Siwiec
"Słowo Ludu", 2003r.