Znów opuścił dom w Australii i koncertuje w Polsce. Zdaje się, że słowa wróżki, która przepowiedziała mu, że całe życie spędzi w podróży, mają szansę się spełnić.

Kiedy opuszcza swój australijski dom nawet na długo, nie zamyka drzwi na klucz, żeby sąsiad w razie wypadku losowego, np. pożaru buszu, mógł wynieść najcenniejsze rzeczy. Nie zamyka też samochodu. A jeśli nawet jacyś młodzi ludzie wezmą auto, żeby się przejechać, to i tak się ono znajdzie w dobrym stanie, tyle że z pustym bakiem. Mała strata.

Wreszcie zrozumiałam, dlaczego wyemigrowałeś – w Australii nie musisz zamykać domu ani samochodu. To szok.

Dla Polaka – tak, dla Australijczyka – nie. Prawdę mówiąc, ja też przyjechałem do Australii z przekonaniem o konieczności zamykania wszystkiego. Moja żona natychmiast zażyczyła sobie muru między domem a parkiem po drugiej stronie ulicy, bo bała się spać na parterze. Murarz, Włoch, był zdumiony, że na ślicznym golfowym trawniku chcemy coś takiego stawiać… Teraz, kiedy jestem po rozwodzie, i przeniosłem się do domu nad oceanem, mam przed oczami wielką otwartą przestrzeń.

Gdzie dokładnie leży twój dom?

50 kilometrów na północ od centrum Perth. Nad Oceanem Indyjskim, w pobliżu uzdrowiskowego miasteczka.

Czy w Perth mieszka wielu Polaków?

Około 17 tysięcy. Jest klub sportowy, a przy nim hala, gdzie odbywają się koncerty. Kiedyś Jan Pietrzak zgromadził tam 800 osób. Są dwa czy trzy polskie biura podróży, polski sklep z wędlinami, polska księgarnia i wypożyczalnia kaset wideo. Jeżdżę raz w tygodniu do miasta po polską prasę i do „japończyka” na ulubione ostrygi.

Kupujesz polską kiełbasę w tym sklepie?

Nie lubię kiełbas. Poza tym mam znajomego, który robi wędliny, i jeśli coś mnie napadnie – biorę od niego kaszankę.

Czy to znaczy, że przestawiłeś się na inny styl jedzenia?

Tak. Wszystkie świństwa morskie to coś dla mnie. Tam są cudowne ostrygi – skalne, małe i takie wielkości kotleta, jakie można dostać u mojego „japończyka”. Raz w tygodniu kupuję 12 ostryg i płacę za nie 14 dolarów australijskich, czyli 28 zł.

Wiesz, że ostrygi są afrodyzjakiem?

Oczywiście. Moja pani, z którą jestem szczęśliwie od czterech lat, też tak uważa.

Jak żyjesz?

Spokojnie. Chodzę na długie spacery z psem Rolmopsem, bohaterem moich piosenek i nawet powieści. Pływam w oceanie i basenie. Lubię łazikować po dziwnych miejscach. Rytm mojego życia jest prosty: wstaję wcześnie, piszę do południa.

Narzuciłeś sobie reżim…

Tam inaczej nie można, bo wszystko jest takie zjawiskowe, że rozprasza. Muszę się trzymać krótko. Pamiętaj, że Australia dla mnie jest miejscem pracy. Po południu albo zajmuję się córką, albo spotykam ze znajomymi. Potem lektury i oglądanie filmów na wideo. Telewizji nie oglądam. Muszę też dbać o ogród. Jeśli trawa jest zbyt wysoka, to zwłaszcza wiosną mogą się pojawić w niej węże. A poza tym, jeśli rośnie coś pięknego, to warto o to zadbać. I tyle.

Stąd ta krzepa? Masz bicepsy jak u atlety – i to nie od tłustych kotletów przecież…

Od rąbania drewna. Gdy goszczę wydelikaconych przyjaciół z Europy, w ciągu trzech zimowych miesięcy wrzucam do kominka 2 tony drewna.

Jakiego?

Jarrah, to jest australijski mahoń.

Sam sprzątasz dom?

Oczywiście. Muszę te 200 metrów utrzymać w porządku. W Australii trzeba się szybko nauczyć mycia naczyń… Nawet najmniejszy okruszek jest w stanie przyciągnąć w błyskawicznym tempie mrówki, muchy, pająki, żuki i wszelkie robactwo. Dlatego mam dużą lodówkę, niczego nie można trzymać na wierzchu.

Robaki to nie jedyne twoje towarzystwo, mam nadzieję…

Z niewieloma osobami regularnie się spotykam. Taka stała grupa – to sześć osób, z którymi poznałem się 15 lat temu. To są przeważnie Polacy, ale też przybysze z Argentyny. Mam na przykład fantastycznego sąsiada z Afryki Południowej.

Jak ich poznałeś?

Przyszli na mój koncert. Połączyła nas wspólnota losu i zainteresowań. Możemy godzinami gadać o literaturze i sztuce.

A jacy są twoi znajomi nie-Polacy?

Każdy z nich wnosi w moją kulturę cząstkę swojej. To jest wręcz niewyobrażalne, jak wielobarwne stało się moje życie. Zlepiłem się z tym światem. Jestem wśród ludzi, z których każdy jest inny i wszyscy są ciekawi siebie nawzajem.

O Polonii australijskiej nie mówi się dobrze. Stereotyp to czy prawda?

Mam odmienne zdanie. Po wojnie wyjeżdżała tam kadra oficerska, a z emigracji solidarnościowej pojawili się ludzie, którzy mieli w sobie tę determinację, żeby wszystko zacząć od nowa. Są energiczni, pełni pomysłów. W australijskich realiach, gdzie nikt się nie spieszy, dali sobie radę. Poza tym jednym z ojców tej wielokulturowości jest Polak, profesor Zubrzycki, ogromnie szanowany. Kiedyś w Australii najważniejszy był Anglik, potem długo nikt. Teraz Europejczyk znaczy wiele. A Polak? Przede wszystkim nie muszę wstydzić się, że nim jestem. Budzę sympatyczne zdziwienie szczególnie, gdy dowiadują się, co robię. Może inaczej jest w Melbourne…

Czy nie bywasz samotny?

Ale to jest samotność z wyboru. Dla człowieka piszącego jest ona sposobem na życie, zwłaszcza że co jakiś czas można dać sobie odtrutkę i przyjechać do Polski.

A co z tą emigracyjną łezką w oku?

Nie mam sentymentu do wierzby płaczącej. Wiem od Polaków z Australii, że tęsknią za chmurami. Australijskie niebo, które przez osiem miesięcy jest bezchmurne, może męczyć. Wzruszam się, ale przy książkach i filmach. Jak mówił Marek Hłasko, każdy alkoholik płacze w kinie. Potrafię też jak Lemowskie kobyszczę, czyli kontemplator bytów szczęśliwych, na widok zachodu słońca przykucnąć z zachwytu i uronić łzę…

Jakie są twoje powroty do Polski, jak teraz na nią patrzysz?

Za każdym razem dopada mnie ponura refleksja, że Polacy opanowali do perfekcji umiejętność utrudniania sobie życia. Nie chodzi o wady systemowe, trudności transformacji. To siedzi w naturze i mentalności, żeby sąsiadowi, przechodniowi, kierowcy utrudnić życie, napełnić go goryczą i agresją, czego w Australii się nie odczuwa. Tam obcy ludzie uśmiechają się do siebie.

Żyjesz w rozkroku…

I to jest twórcze. W gruncie rzeczy wszędzie jestem obserwatorem.

Myślisz czasem o starości?

W tym wieku już się myśli. I jestem spokojny. W Australii ludzie długo cieszą się życiem. Na starość niektórzy z nich pozbywają się majątku, kupują auto i do kresu swych dni przemieszczają się po kraju. Starych ludzi widzi się na plaży, nurkujących na rafie koralowej. Tam starość jest godna, nikt nie drży, że umrze z głodu. Gdybym miał wybierać, wolałbym starość nad oceanem niż w domu starców pod Warszawą.

Czy odwiedza cię w Australii rodzina?

Regularnie przyjeżdża do mnie mój 17-letni syn Kosma. W Niemczech, mimo że tam się urodził i wychował, cały czas daje mu się do zrozumienia, że jest obcy. Poza tym jest coś, co wytrąca go z równowagi – w Niemczech już w wieku 14 lat trzeba wybrać drogę życiową. Nie można pozwolić sobie na zmianę decyzji, krztynę fantazji, marzenia, bunt. A on ma naturę kontemplacyjną, dlatego chce emigrować do Australii. Cieszę się, że będzie blisko mnie.

Co pomyślałeś, kiedy pierwszy raz wylądowałeś w Australii?

Byłem w szoku. Wydawało mi się, że zatopiłem się w jakimś morelowym bursztynie. Wszystko tam pachnie brzoskwinią, jest świeże i świetliste. I wtedy pomyślałem: chciałbym tu zostać. Pomysł zamieszkania w Australii powstał w 1987 roku i to nie była ucieczka z Polski, tylko efekt zmęczenia Wolną Europą i Europą w ogóle, tymi przeklętymi pytaniami o tożsamość, rasizm, historię. Byłem wtedy pod wrażeniem książki profesora Przybylskiego „Pustelnicy i demony”, mówiącej o schemacie odchodzenia z miast na pustynię, by skonfrontować się tam ze swoimi demonami. Ksiądz Tischner mówił mi, że nawet na australijskiej pustyni te demony będą miały polskie nazwiska. W dużej mierze miał rację. Jednak wolę się z nimi konfrontować nad oceanem, bo w Polsce trudno odróżnić demona od człowieka. Demony od rana do wieczora wtrącają się w twoje życie.

Co zwiedziłeś w Australii?

Zachodnią Australię, południowe wybrzeże, byłem na północy pod Darwin i Kakadoo Park i w lasach subtropikalnych, piłem wódkę z nieślubnym synem Gałczyńskiego. Odwiedziłem hodowców owiec, od których, o dziwo, usłyszałem: „Obaliliście komunizm, ale macie problem z nacjonalizmem”. Przez te sześć lat przejechałem 50 tys. km przez pustkowia. Na mojej trasie były też oczywiście wielkie miasta, Góry Błękitne i Góra Kościuszki. Ale wiesz, co robi największe wrażenie? Pustka. To nie jeżdżenie od atrakcji do atrakcji. Tam wszystko jest bezkresne. Tam czuję się wolny.

Magda Olszewska
"Na Żywo" nr 15, 2001r., s. 20-23.

Nadesłała: Karolina Sykulska
Przepisał: Tomasz Koper