W jakim stopniu własne doświadczenia, a w jakim prawdy generalne składają się na pańskie piosenki?

Na początku wszystko to były rzeczy przeczute, albo przeczytane, czy usłyszane od ludzi. Teraz w znacznym stopniu inspiracją są moje własne doświadczenia, bo przecież przeszedłem cały szlak przeszukiwania wolności, uzyskania wolności, marnowania wolności i odbijania się od dna. Teraz te wszystkie odnośniki kulturowe, różnego rodzaju archetypy są tylko częścią warsztatu pisarskiego, nie zastępują moich doświadczeń, lecz tylko pomagają w ich nazywaniu.

Ale nie było pana w kraju prawie dziesięć lat. W tym czasie u nas zmieniło się wszystko, a pan patrzył na to z oddalenia, nie przeżywając, nie uczestnicząc, bo nie będąc z nami.

Obserwowałem sytuację polityczną, ale jednocześnie przeżywałem swoje dojrzewanie, swoje pierwsze męskie klęski, o których mówiłem, że są źródłem mojej obecnej twórczości. Z własnego doświadczenia czerpię w tej chwili i podstawy poglądów na życie, i podniety do twórczości. Z doświadczeń egzystencjalnych, nie politycznych. Zawsze bardziej mnie interesował wymiar egzystencjalny, niż polityczny. Polityka była tylko kontekstem, nie do uniknięcia w końcu lat siedemdziesiątych i w okresie Pierwszej Solidarności. Jeśli pan spojrzy na moje pierwsze piosenki – na “Obławę”, która mnie wykreowała, na “Encore” – to obie mówią o tym samym: osaczonym człowieku, który walczy o przetrwanie, o godność, a nawet “Encore” zatrąca w ogóle o problem egzystencjalny, o beznadziejność życia. “Arka Noego” jest też utworem egzystencjalnym. Cały program “Raju” ma podłoże egzystencjalne.

Ale ludzie odczytywali je inaczej.

Rozumiem to. Czasy były takie, że ludzie doszukiwali się w nich treści i znaczeń oczekiwanych. Odpowiedzią na te oczekiwania były piosenki, które pisałem w czasie pracy w “Wolnej Europie”, a które Seweryn Blumsztajn nazwał kiedyś kupletami dla Wolnej Europy, czyli piosenkami na zamówienie polityczne. Ale to był uboczny nurt mojej twórczości. W tym czasie napisałem jednak utwór, który uważam za bardzo ważny, mianowicie “Rublow”, a który jest rozważaniem na temat bycia artystą w czasach zagłady i chaosu. Bo to przecież śmieszne: malować albo pisać w czasie, kiedy giną ludzie w nieopisanych męczarniach. A to wynikało z moich doświadczeń z pracy w RWE, gdzie codziennie agencje informacyjne przynosiły wiadomości o hekatombach w różnych częściach świata, w porównaniu z czym to, co działo się w Polsce, wydawało się groteską.

A czy konfrontacja piosenek emigracyjnych z tą rzeczywistością, jaką pan zastał po powrocie do kraju, nie wprawiła pana w zakłopotanie?

W pewnym sensie tak. Patrząc stamtąd, zbytnio uwznioślałem niektóre zjawiska. Mitologizowałem. Powinienem był traktować je znacznie bardziej realistycznie.

Dlaczego pan się ucieka do paraboli, żeby opisać siebie?

Bo to, co dzieje się z nami teraz, nie jest niczym nadzwyczajnym, gdyż jest to przejaw tylko ciągle tych samych kilku podstawowych motywacji ludzkiego postępowania, tych samych sytuacji społecznych, które występowały już kiedyś i były wielokrotnie nazwane od ludzi mądrzejszych od nas. Dlatego poprzez opisywanie dnia dzisiejszego z odniesieniem do tego, co ktoś inny namalował czy napisał sto, dwieście czy tysiąc lat temu, mogę dać odbiorcy znacznie szerszą skalę interpretacji, niż gdybym mówił wprost. Umieszczam swoje prawdy i odkrycia w ciągu historycznym, w dialogu artystów ponad czasem. Sztuka karmi się sztuką, nie rzeczywistością. Wbrew pozorom…

Ejże! Czy zawsze?

Poza pewnymi wyjątkami. Żeby sięgnąć do porównań mi najbliższych: takim wyjątkiem może być np. Jan Wołek (któremu nie mogę darować tego, że uciekł w malarstwo), takim wyjątkiem może być również Jacek Kleyff, ale ten wczesny.

A pan co: czy pan się nie musi żywić sokami ziemi, być tutaj, cierpieć i płakać z nami?

Zdecydowanie nie. Dla mnie najważniejsze jest to, co się we mnie dzieje, czyli że moja twórczość jest konglomeratem tego, co się we mnie dzieje, tego, co czytam, tego, czego się dowiaduję, co przeżywam emocjonalnie. Opowiadam o sobie, nie o Polsce. Nigdy się nie uważałem za niczyjego barda, tym bardziej za herolda jakiegoś ruchu społecznego. Jeżeli w pewnym momencie moja droga i droga “Solidarności” były tą samą drogą, to dlatego, że w tamtym ruchu każdy miał swoje miejsce. Była tolerancja dla wszystkich poglądów, dla realizacji godności jednostki, dla mówienia prawdy. Stan wojenny określił jednak miejsca my – oni: każdy, kto był przeciwko nim, był nasz. Dla sztuki jest to zabójcze. W sztuce nie ma czegoś takiego, jak sprawiedliwość, nie ma podziałów my – oni. Sztuka to twórczość jednostki. Kiedyś, w stanie wojennym, dotarł do mnie artykuł z jakiegoś pisemka podziemnego, w którym autor poddawał krytyce twórczość trzech panów J.K. – Jana Kelusa, Jacka Kleyffa i moją. Zarzucił nam, że nie piszemy piosenek, które są potrzebne masom do walki z komunizmem, tylko zamknęliśmy się w swoich wieżach z kości słoniowej i snujemy jakieś artystowskie rozważania. Moim zdaniem ten mechanizm ucieczki w prywatność jest absolutnie zrozumiały. Żaden szanujący się artysta nigdy nie będzie się wypowiadał w imieniu mas.

Czyli autoanaliza i nic więcej?

Tak. Samopoznanie. I tak jest do dzisiaj.

A co z tymi rdzennie polskimi korzeniami? Co ze słowiańską nostalgią?

Nic. Do tego stopnia, że wstydzę się piosenki “Nasza klasa”, która w swoim czasie zrobiła furorę, a którą napisałem z bardzo chłodnym sercem, bo spodobał mi się pomysł wymienienia imion dawnych kolegów, rozsianych po świecie. Jej powodzenie zaskoczyło mnie. Doszedłem do wniosku, że napisałem “wyciskacz łez”. Żeby się od tego odciąć, napisałem drugą część, “Nasza klasa 92”, gdzie cały ten sentymentalizm zamienia się w ponurą groteskę czasu wolności. Nie śpiewam jej publicznie, bo wymieniam w niej po imieniu tych, którzy porobili kariery polityczne, a niektórzy te kariery już nawet przegrali. Nie chciałbym, aby mnie poczytywano za kogoś, kto kopie leżących.

Tak mi to wszystko nie pasuje do pańskich deklaracji o romantyzmie, Wielkiej Emigracji…

O Wielkiej Emigracji myślę samokrytycznie – że to była pycha, że ucieczka, że to był ratunek stylistyczny. A co do romantyzmu – to o jaki romantyzm chodzi? Byronowski czy mesjanistyczny?

Mam na myśli bohatera romantycznego.

To mi się kłóci z autotematyzmem: grzebanie w sobie aż się człowiek czegoś dogrzebie.

Czego?

Boga albo diabła.

A pan się czego dogrzebał, skoro pan wrócił?

Nie wiem, czy ja wróciłem. Ja tu przyjeżdżam. Karel Kryl, świętej pamięci śpiewak i poeta czeski, twierdził, że po iluś latach emigracji człowiek nie wraca, tylko przyjeżdża. Lubię tu przyjeżdżać, ale nie czuję jakichś szczególnych więzi emocjonalnych ze środowiskiem, z miejscem. Przyjeżdżam, bo jestem również stąd. Jak ci, dla których śpiewam. Natomiast z dużą ostrożnością podchodzę do płytko rozumianego pojęcia narodu (w moich żyłach płynie wiele krwi), ale przede wszystkim dlatego, że widzę, co się z tą kategorią na świecie wyprawia. Może to jest moja przekora, biorąca się z lęku przed zbyt łatwymi uczuciami… Nie wiem. Przebywam w języku. To jest moja ojczyzna. Jestem poetą w drodze. Bez adresu.

IBIS
Ela, 1995 r., s. 8-9.

Nadesłał: Szymon Kucharski
Przepisał: Łukasz Gadomer