Jacek Kaczmarski, jeden z najbardziej znanych polskich pieśniarzy, otrzymał w środę fortepian – dar gdańskiego konserwatora instrumentów Mirosława Mastalerza. Artysta udzielił nam wywiadu
Ciszę się, widząc Pana w dobrej formie…
Odzyskałem nieco ciała, bo ważyłem już 58 kilogramów. Jeszcze za wcześnie mówić o perspektywach wyleczenia, w październiku będzie wiadomo, jak długo potrwa terapia. Dzięki szczodrości Polaków odbywa się ona w Austrii. Polega na budowaniu odporności organizmu za pomocą preparatów niechemicznych oraz na rozgrzewaniu guza.
Podczas odbierania w Oliwie prezentu – fortepianu – powiedział Pan, że do przerażenia diagnozą wkrótce doszły groteska i farsa, jaką jest leczenie w Polsce…
Mam naturę pogodnego fatalisty. Artysta to ktoś, w kim jest dwoje ludzi: on sam i ten, który go obserwuje. Jako bystry obserwator nie mogłem nie dostrzec komicznych aspektów służby zdrowia, hochsztaplerów, którzy chcą na mojej chorobie zyskać, a także cudotwórców i czarodziejów, którzy zgłaszali się z całego świata. Myślę też o mojej blisko stuletniej babci, która dzwoni co tydzień z pretensjami, dlaczego jeszcze nie dałem się pokroić. Zamiast pisać wiersze o śmierci, prowadzę notatnik satyryczny.
Zaskoczyły Pana akcje zbiórki pieniędzy na leczenie?
Tak, bo to biedny kraj i nie śmiałbym prosić nikogo o pomoc. Kiedy musiałem ujawnić, dlaczego odwołuję koncerty, nagle ruszyły te akcje. Dzięki nim mogę się leczyć w sposób, który daje możliwość uratowania głosu. Operacyjne usunięcie guza w przełyku łączyłoby się z wycięciem zdrowej krtani, trzeba by się pożegnać ze śpiewaniem.
Pisze Pan nowe piosenki?
Na razie nie, bo mam zakaz stresowania się czymkolwiek, czyli także twórczością. Ale ta choroba to bardzo silne przeżycie, więc coś na pewno powstanie. Jeśli sam nie będę mógł, to kto inny to zaśpiewa, choćby Przemek Gintrowski.
Czy nowa płyta będzie miała wymiar satyryczny?
Satyryczny wymiar pojawi się raczej w formie prozatorskiej, zatytułowanej np. Rak. Nie tylko o moim raku, ale i o tym, który toczy człowieka jako zwierzę społeczne. Każdy z nas tego raka ma w sobie w stanie potencjalnym bądź zaawansowanym – i jednostka, i społeczeństwo.
Gdzie znalazł Pan odwagę, by walczyć z rakiem?
To nie odwaga, to upór. To nawet nie jest walka. Człowiek albo umrze, albo nie. Leży i nic od niego nie zależy. Bardzo wiele zależy od otoczenia, od najbliższych. Na szczęście mam takich, którzy mnie wspierają. Poza babcią! [śmiech] Poza tym, jest przekora. Kiedy polscy lekarze jeden po drugim mówili, że mam się dać ciąć, bo inaczej mam przed sobą dwa tygodnie życia – a to było w marcu – to z wrodzoną przekorą, którą praktykuję od 25 lat, powiedziałem: a może jednak nie! Była to ryzykowna zagrywka. Miałem poczucie nie że jestem śmiertelnie chory, ale że chcę żyć, nie oddając tej części życia, jaką jest głos. Od tego czasu w miarę normalnie funkcjonuję. Czytam, prowadzę notatki, obejrzałem cały mundial. Żyję 45 lat i na większość składały się niepomyślne wieści, moje choroby, choroby kraju i polityki i ciężkie sytuacje życiowe. Na pewnym etapie życia ten opór przychodzi w sposób naturalny.
Sebastian Łupak
"Gazeta Morska" nr 162, 2002r., s. 8.