– Jacku, jak doszło do tego, że napisałeś swoją pierwszą piosenkę i dlaczego właśnie tę formę twórczości wybrałeś?

Urodziłem się w rodzinie artystów – oboje moi rodzice są plastykami – i od dziecka wychowywałem się w atmosferze wielkiego szacunku dla sztuki. Rodzice mimowolnie wychowali mnie na artystę, to znaczy człowieka, który ma wewnętrzną potrzebę tłumaczenia świata poprzez ekspresję artystyczną. Jednocześnie złożyło się tak, że studiowali oni malarstwo w Związku Radzieckim, u schyłku epoki stalinowskiej. Wynieśli stamtąd, oprócz umiejętności zawodowych, znajomość tego kraju i to nie znajomość oficjalną, propagandową, ale znajomość ludzi, tamtejszej kultury półoficjalnej czy nieoficjalnej. Od dziecka więc wychowywałem się w pewnym pozytywnym, emocjonalnym stosunku do kultury rosyjskiej i radzieckiej. Od maleńkości słuchałem Wysockiego i Okudżawy. Byłem otoczony tą prawdziwą rosyjską kulturą. A był to okres odwilży chruszczowowskiej i wielkiej nadziei środowisk intelektualnych. Tak, że ja wyrastałem w zupełnie innej atmosferze, niż większość moich rówieśników, którzy patrzyli wtedy na Zachód. Oni słuchali Beatlesów, ja słuchałem Wysockiego, oni słuchali Boba Dylana, a ja Okudżawy. W momencie, kiedy zacząłem publicznie śpiewać moje piosenki w połowie lat siedemdziesiątych, to już sama stylistyka była zupełnie inna, niż to, co moje pokolenie śpiewało – to była inna muzyka, inne myślenie, inne formułowanie poglądów. Nie tyle śpiewanie w ogóle o wolności w tradycji ruchów młodzieżowych na Zachodzie ’68 roku, ile o problemach wolności, jakim problemem jest wolność, a nie, że my jej chcemy.

Wychowywany byłem również w tym czasie przez dziadków, ponieważ rodzice, jako artyści, nie mieli za dużo czasu. Dziadek był komunistą i to dygnitarzem państwowym. On to wpoił we mnie od dziecka, że należy bronić słabszych, oczywiście wyobrażając sobie, że to właśnie komunizm jest do obrony tych pokrzywdzonych, i ja tę linię zachowałem, tylko się wektor zmienił.

Dziadkowie zapewnili mi tzw. wszechstronne wykształcenie. Dbali o to, żebym czytał książki, żebym za dużo nie biegał po podwórku i nie kopał piłki (mimo, że się wyrywałem, jak mogłem), bym chodził na filmy, oglądał obrazy – jednym słowem, żeby świat już przetworzony, świat dzieł sztuki był równoważny ze światem rzeczywistym, albo nawet ważniejszy, żebym nauczył się czytać świat i ludzi poprzez to, co już zostało przez kogoś stworzone. To mi pozostało. Mimo iż, Bogu dzięki, nie miałem żadnych tragicznych przeżyć, piszę nieustannie o dramatach czy tragediach wyboru, cierpieniach, śmierci i to co wiem, to wiem z tych dzieł sztuki, a nie z własnych obolałych pleców. Poza tym, co najważniejsze, dziadkowie zapewnili mi naukę gry na fortepianie. Dało mi to elementarną znajomość praw muzycznych, harmonii, no i jakiś bliski kontakt z muzyką, przede wszystkim klasyczną. Moja babcia jest melomanką, a w domu słuchało się Bacha, Mozarta… Jako dziecko niespecjalnie do tego lgnąłem, ale tą muzyką w jakiś sposób przesiąkałem. Jako 11-12 letni chłopak poszedłem za głosem ówczesnej mody (wtedy słuchało się Beatlesów, Rolling Stonesów czy Deep Purple) i zapragnąłem grać na gitarze, bo przy gitarze można zawsze coś komuś zaśpiewać. Zastosowałem swego rodzaju szantaż – powiedziałem, że będę ćwiczył pół godziny dziennie na pianinie (o czym marzyła moja babcia) pod warunkiem, że dostanę gitarę. Druga zaś strona postawiła warunek, że gitara będzie leżała na szafie do momentu, gdy skończę swoje półgodzinne ćwiczenie… Tak też się stało. Początkowo sam zacząłem wymyślać rozmaite melodie, potem, sam nie wiem dlaczego, próbowałem odtworzyć “Dzieci Pireusu” oraz piosenki Brassensa, którego się też w domu słuchało. (Dom dziadków ukierunkowany był silnie na kulturę francuską, tam wpajano w mój niechętny umysł język francuski i angielski.) I odtwarzając te piosenki w jakiś sposób się nauczyłem. Później się okazało, że gitarę chwyciłem zupełnie odwrotną stroną – zacząłem uderzać struny lewą ręką, prawą chwytać akordy (bez przestawiania strun). Kiedy zdałem sobie z tego sprawę, okazało się, że jest już za późno. Tak już zostało do dzisiaj. Mieszkając z dziadkami i mając silny kontakt emocjonalny z rodzicami, z którymi widywałem się 2 – 3 razy w tygodniu, zacząłem pisywać do nich krótkie utwory wierszowane – taki list śpiewany, rejestrujący to, co dzieje się z moją świadomością (w tym wieku człowiek przeżywa 10 – krotnie więcej w ciągu jednego dnia niż obecnie w ciągu pół roku). Rodzina zachęcała mnie do tego, co robiłem, wychodząc z założenia, że jest to już jakaś działalność artystyczna. Oczywiście, było to nieudolne i śmieszne, niemniej jednak były tam pewne rzeczy wartościowe, które coś zapowiadały… Z natury jestem człowiekiem bardzo niecierpliwym (spod znaku Barana), szybko się koncentrującym i zniechęcającym. W związku z tym piosenka, jako rzecz napisana i skomponowana szybko, natychmiast odśpiewana przy bezpośredniej reakcji ludzi – była tym najlepszym dla mnie środkiem, najlepszym też sposobem uzyskania jak najszybszej reakcji. Nieważne czy akceptacji czy negacji, ale reakcji na to co stworzyłem. W tej formie łączyły się moje muzyczne i literackie zainteresowania. Pod wpływem Brassensa, Boba Dylana, Młynarskiego zacząłem próbować własnych, zupełnie błahych, satyrycznych tekstów, które już nie mówiły o tym co się ze mną dzieje, ale były próbą subiektyzowania obiektywnej rzeczywistości. W ten sposób w 1971 roku powstała moja pierwsza “Piosenka o Istotkach”, która była dziecinną interpretacją systemu. Tę piosenkę długo jeszcze śpiewałem, chyba nawet do 1978 roku, miała ona w sobie (przepraszam za słowo) “wdzięk”. Teraz ją czasem śpiewam dla przyjaciół, na scenie tylko wyjątkowo – wtedy, gdy jest nadzwyczajna atmosfera na sali…

Katolicki Tygodnik Społeczny "ŁAD", "Przekaz" nr 1, IV 1987r.

Nadesłał: Piotr Uba
Przepisała: Beata Kosińska