Jak się pan ma? Słyszałem, że w styczniu leżał pan w szpitalu. Co się dzieje z tak młodym człowiekiem?

Ten pobyt w szpitalu był kulminacją mojego życia zawodowego, zarówno w Polsce, jak i na Zachodzie. Od chwili, gdy zacząłem żyć publicznie, to znaczy od 1976 r. do końca roku 1989, gdy wylądowałem właśnie w szpitalu, nie miałem w zasadzie dnia wypoczynku. Koniec lat 70-tych, kończenie studiów, okres „Solidarności”, koncerty – niekiedy po pięć dziennie – w całej Polsce, emigracja, stan wojenny, koncerty dla Polonii na całym świecie, wreszcie praca w Radiu „Wolna Europa”, koncerty w czasie urlopów i weekendów, to był jeden wielki ciąg napięcia, wysiłku fizycznego i psychicznego. Pisać – co jest najważniejszą sprawą w moim życiu – mogłem tylko w pociągach i samolotach. Człowiekowi przybywa lat, materiał ulega zmęczeniu.

I serce nie wytrzymało?

Nie, to nie było serce, to były nerwy. W pewnym momencie wszystkie problemy, które miałem, czy mam, nałożyły się na zmęczenie fizyczne i puścił jakiś bezpiecznik.

Pamiętamy, że trzy razy z rzędu wygrał pan festiwal studencki w Krakowie, pamiętamy, gdy krzyczał pan „Wyrwij murom zęby krat”, pamiętamy pana z Festiwalu Piosenki Prawdziwej w 1981 r,… Pamiętamy, bo był pan blisko, na scenie. Mieliśmy kontakt. Dziś pan jest daleko. Jaki jest pana dorobek emigracyjny? Z czego ma pan największą satysfakcję?

Może najpierw kilka słów na temat pierwszej części pytania. „Wyrwij murom zęby krat” to jest życiowe nieporozumienie między mną, a publicznością. Ta piosenka powstała, kiedy usłyszałem pieśń katalońskiego, rewolucyjnego pieśniarza Lluisa Llacha, śpiewaną przez dziesiątki tysięcy ludzi. Przejąłem jej melodię i napisałem własny tekst odśpiewanej rewolucyjnej pieśni przez tłumy. Pragnąłem wyrazić swą obawę, nieufność do ruchów masowych. Refren „Wyrwij murom zęby krat” przejęty później przez „Solidarność” był napisany w cudzysłowie. I to co się później stało z tą piosenką, jej popularność, jej funkcjonowanie w okresie „Solidarności”, w czasie stanu wojennego, jest jakby potwierdzeniem jej treści. Czyli to nie był mój krzyk „wyrwij murom zęby krat”, a raczej ja byłem tym śpiewakiem, który zostaje sam, a pieśń mnie odebrana funkcjonuje wśród ludzi.

Więc teraz udajemy się na emigrację.

Kontakt z publicznością w Polsce przez Radio „Wolna Europa” był dla mnie szalenie istotny, ponieważ mogłem co tydzień informować moich słuchaczy o tym, co akurat się ze mną dzieje. Ja bym ten dorobek podzielił na trzy nurty. Pierwszy, to automatyczne reakcje Zachodu na to, co dzieje się w Polsce, lub piosenki w rodzaju interwencyjnych. Powiedzmy, demonstracja albo strajk w kraju – ja piszę piosenkę „Górnicy”, czy zaraz po stanie wojennym „Prośba”, której pointa to duszenie komunisty drutem. Jest to nienawiść, rozgoryczenie, rozpacz.
Drugi nurt to piosenki o charakterze historyczno-literackim, próba umiejscowienia siebie jako osobowości, indywiduum w sytuacji emigracyjnej na przykładzie ludzi, którzy znaleźli się w takim samym położeniu w różnych okresach politycznych. Piosenki, z których jestem zadowolony to „Owidiusz”, „Starość Norwida” i może w nieco innym sensie „Epitafium dla Bruno Jasieńskiego” czy „Zmartwychwstanie Mandelsztama”. Mówię, w innym sensie, ponieważ pisarze, twórcy, którzy stanęli w obliczu totalitaryzmu, czy zostali przez ten totalitaryzm zniszczeni, to jest dla mnie jakby kategoria emigrantów.
Trzeci nurt, najpoważniejszy, stara się unikać bezpośredniego odniesienia do polityki: To są piosenki, które zainspirowały we mnie filmy Tarkowskiego, to jest jakby szukanie Boga w tym chaosie, w którym żyjemy, w tym świecie zmieniających się wartości i sytuacji politycznych, złych polityków i okrutnych tłumów. To są piosenki dla mnie najistotniejsze – jak właśnie „Rublow według Tarkowskiego”, jak „Kara Barabasza”, jedna z ostatnich. Próbuję stworzyć jakiś model egzystencjalny w sytuacji człowieka wobec świata, który wydaje się nie mieć sensu, jest pełen chaosu i okrucieństwa, a przecież wewnętrzną potrzebę każdego z nas stanowi zachowanie nadziei i zbudowanie czegoś na tej nadziei.
Ostatnio zacząłem pisać utwory według dawnych dzieł literackich, tak jak kiedyś pisałem piosenki według obrazów. Odwołuje się do klasyki. Ten cykl nazywa się roboczo „Teksty szkolne” lub „Z baśni dzieciństwa”. Wracam do takich motywów, jak „Podróże Guliwera” z jednej strony albo „Lalka” Prusa, czyli polski pozytywizm, z drugiej, aby rozliczyć się z wartościami, które nam wpojono w dzieciństwie; jak one sprawdzają się dzisiaj.

Czy to nie są tematy zastępcze? I czy nie wynika to z tego, że żyje pan daleko od źródeł inspiracji artystycznych, od Polski?

Wydaje mi się, że nie. Zawsze moim źródłem inspiracji była przede wszystkim kultura czyli rzeczywistość już przetworzona. Wbrew pozorom i wbrew temu, jak mnie odbierano w okresie „Solidarności”, ja nie byłem jej bardem w tym sensie, że reagowałem na to, co widzę dookoła. Jeżdżąc z koncertami widziałem dookoła niewiele. Widziałem to, o czym czytałem, o czym rozmawiałem z ludźmi odbierając już ich przetworzone rzeczywistości. Widziałem to, co oglądałem patrząc na obrazy, filmy. To było i jest moim głównym źródłem inspiracji. Właściwie dopiero pracując w Radiu „Wolna Europa” i stykając się codziennie ze świeżą informacją prosto z Polski w mojej twórczości pojawił się ten nurt interwencyjny, publicystyczny. No, „Dwie rozmowy z Kremlem”, po rozmowach Rakowskiego z Gorbaczowem czy niektóre piosenki o pierestrojce albo napisane w okresie wyborów czerwcowych w Polsce. Więc ja bym nie mówił o wyschnięciu inspiracji, a raczej o tym, że ona idzie do mnie okrężną drogą.

Ale inspiracja to również kontakt z odbiorcami?

Tak, brak regularnego kontaktu z publicznością jest pewnym obciążeniem, bagażem. Przez lata całe zastępowałem go kontaktem z Polonią.

To chyba nieporównywalne.

Niekoniecznie. Środowiska – jak australijskie albo izraelskie czy w Afryce Południowej – to niesłychanie wdzięczni słuchacze. Często znajduję tam lepszy odbiór niż w Polsce. Ci ludzie oddaleni od kraju bardziej niż Polonia europejska są tak wyczuleni na wszelkie niuanse związane z kulturą, że w mig chwytają wszelkie próby mojego przekazu. Ale oczywiście to nie jest remedium na długi czas. Sądzę, że dzięki kontaktom z Polonią, z emigracją przez te 9 lat pobytu na Zachodzie pojawił się w mojej twórczości w ogóle wątek emigracyjny, który w naszej literaturze – nie mówiąc już o piosenkach – prawie nie istniał. Cenię to sobie choć zarazem jest to dla mnie, oczywiście, pewne ograniczenie.

W powszechnym odbiorze był pan jednak bardem „Solidarności”, gdy istniała oficjalnie i gdy musiała zejść do podziemia. Był pan pieśniarzem wojującym. Te piosenki brzmią dziś inaczej. Inne są czasy, inna jest Polska, inna „Solidarność”. Jak pan widzi siebie w tych nowych czasach?

Jeżeli byłem pieśniarzem, bardem wojującym to poprzez kontekst. Nie było to zamierzone. To znaczy: w okresie „Solidarności”, natomiast piosenki odbierane jako wojujące to były właśnie „Mury”, w których tkwi nieporozumienie, czy „Budujcie arkę przed potopem”, która jest opisem arrasu wawelskiego. To, co działo się w Polsce, starałem się umieścić w perspektywie historycznej, a kontekst polityczny determinował rodzaj odbioru. Jak zwykle w sytuacjach gorących, ludzie słyszą to, co chcieliby usłyszeć. Oczywiście, tam ten element był, ale nie dominował.
W tej chwili w zasięgu moich zainteresowań stoją sprawy bardziej generalne. Siłą rzeczy patrząc na Polskę z zewnątrz, są to kwestie modelu egzystencjalnego i weryfikowania wartości wpojonych w dzieciństwie. Gdybym siebie widział we współczesnym pejzażu Polski – kulturalnym i politycznym – to wyobrażam sobie, że byłbym rodzajem literackiego ironisty bądź krytyka tego, co się dzieje. Wydaje mi się, że tego nie ma lub prawie nie ma w obecnym życiu kulturalnym w Polsce. A ja patrzę na to z zewnątrz i, mogę sobie na to pozwolić, widzę to bardziej kompleksowo. Napisałem kilka piosenek krytycznych, jedną dedykowaną Jackowi Kuroniowi, opartą na cytatach z jego wypowiedzi, inną – „Z chłopa król”, o Wałęsie. Żadnej z nich nie uważam za duże dokonanie, ale jednak są dla mnie ważne. Piosenka o Kuroniu kończy się słowami, że w tym nowym świecie, który być może będzie łaskawszy, zawsze będą słabsi, po których stronie trzeba stanąć. To jest jakby przesłanie. Widzieć świat oczami artysty, który siłą rzeczy jest jednostką, to znaczy widzieć problem jednostki, a nie racje społeczne czy polityczne.

Czego więc obawia się pan w Polsce?

Trudno mówić o obawach politycznych, kiedy patrzy się na to z zewnątrz. Mogę mówić tylko o swoich osobistych niepokojach, które nakładają się na wieczny temat – człowiek, jednostka, a społeczeństwo, jednostka, a przeznaczenie. W wywiadzie dla telewizji fińskiej powiedziałem, że boję się nietolerancji, która jest dzieckiem słabości. A słabość powoduje to, że ruchy masowe stają się podatne na hasła, na łatwe rozwiązania, które w rzeczywistości nigdy nie są łatwe. Prowadzi to natomiast do radykalizacji żądań, właśnie do nietolerancji opartej na wiedzy o sobie samym.

Sporo pan tłumaczył, dużo śpiewał Wysockiego, napisał pan wspaniały poemat o zniewoleniu „Epitafium dla Włodzimierza Wysockiego”. Jaką rolę odegrał on w pana życiu?

Ogromną, może nawet decydującą. Od spotkania z Wysockim na jego prywatnym koncercie w 1974 r. zaczęło się w ogóle moje śpiewanie. Ja sobie coś tam brzdąkałem na gitarze, pisałem teksty, ale on mi dopiero pokazał, że piosenka może być poważnym środkiem ekspresji, że można nią walczyć. To co zrobiłem potem to były wariacje na temat Wysockiego w oparciu o jego teksty. Przez pierwsze 2-3 lata najzwyczajniej naśladowałem tę, jak powiada mój ojciec, „słowiańską histerię”. I na pewno ten model Wysockiego – człowiek kontra świat, człowiek kontra siła, która go niszczy, pozostał do dzisiaj w mojej twórczości. Z tym, że zniknęły dekoracje Wysockiego to znaczy krzyk, to znaczy przypowieść symboliczna, metafora, kierowca, kosmonauta, człowiek idący w góry, a pojawiła się historia rzeczywista – historia Polaków.

Niedługo w maju spotka się pan z Polakami w Polsce. Po raz pierwszy od 9 lat. Jedzie pan najpierw na festiwal do Krakowa, a później na torunée po kraju.

Kraków będzie z pewnością najbardziej intensywny, ponieważ zaproszono mnie do jury festiwalu. To dla mnie szalenie ważne. Ludzie przyjeżdżający do Monachium mówili mi wielokrotnie, że ta forma przekazu jaką myśmy – z całą grupą – uprawiali w latach 70-tych, piosenka zaangażowana, że ona wymiera. Chciałbym to sprawdzić. W Krakowie mam też kilka koncertów masowych, kilka spotkań środowiskowych, a potem koncerty we Wrocławiu, w Poznaniu, Gdańsku, w Warszawie – w Sali Riviery gdzie jako 19-letni chłopak zaczynałem publiczne śpiewanie.

O czym pan myśli w czasie nieprzespanej nocy?

Kiedy nie śpię, to znaczy, że albo piszę, albo jest jakiś fascynujący mecz w telewizji.

I tylko to? Wielu ludzi, którzy pana znają i cenią są zdania, że marnuje się pan na obczyźnie, że pana miejsce jest w Polsce. Nie wyobrażam sobie, żeby pan nie myślał o tym. Co stoi na przeszkodzie powrotu?

Na to pytanie będę mógł odpowiedzieć po powrocie z Polski. Nie ulega wątpliwości, że w momencie, gdy zrozumiałem, że zostanę na Zachodzie, po 13 grudnia, i zacząłem tutaj pisać, zbudowałem sobie pewną koncepcję usprawiedliwiającą decyzję. Nie w sensie politycznym, ale właśnie twórczym. Wydaje mi się, że uzasadniłem ją tym, co napisałem tutaj. W związku z tym nigdy nie zastanawiałem się nad powrotem do Polski w sposób mechaniczno-sentymentalny. Wydaje mi się, że po miesięcznym pobycie w kraju, będę mógł odpowiedzieć na to pytanie szczerze, ponieważ skonfrontuje obie koncepcje – mnie w Polsce i mnie na emigracji. Jeżeli w konflikcie tych koncepcji wygra życie w Polsce, to wtedy tego, czego się tutaj nauczyłem, na pewno nie oduczę, lecz będę starał się to wykorzystać.

Michał Jaranowski
"Życie Warszawy" nr 88, 1990r., s. 6.

Nadesłał: thomas neverny
Przepisał: Michał Mańka