rozmowa z Jackiem Kaczmarskim (Promieniści, nr 16(110)
Kraków, 6 VI 1988)
– Czym zajmuje się ostatnio Jacek Kaczmarski poza pisaniem i komponowaniem?
– Oczywiście pracą w Wolnej Europie – to jest osiem godzin dziennie czytania polskiej prasy, czego nie robiłem żyjąc w Polsce, słuchania Polskiego Radia, czego nie robiłem w Polsce i oglądania rosyjskiej telewizji, co jest niejednokrotnie bardziej ciekawe niż oglądanie niemieckiej telewizji, szczególnie w okresie „pierestrojki”, do której mam stosunek bardzo sceptyczny, ale jednak to co tam się dzieje, co się kotłuje w Związku Radzieckim jest fascynujące i jest bardzo bliskie moim zainteresowaniom.
A poza tym jestem normalnym człowiekiem który bardzo lubi poznawać nowych ludzi, bawić się, pić, tańczyć – no, chwileczkę: tańczyć nie lubię. (…)
– Ostatnie miesiące sypnęły wieloma Twoimi nowymi piosenkami, tekstami; jest też już nowa kaseta. Jednym z najciekawszych utworów jest chyba „Podwórko – Mury’87”; wspominałeś mi przedtem, że powstało w odpowiedzi tym wszystkim…
– którzy wykorzystywali stare „Mury” jako swój hymn.
Tak, te pierwsze „Mury” powstały w 1978 roku jako utwór o nieufności do wszelkich ruchów masowych, o czym mówi ostatnia zwrotka, w której pieśniarz zostaje sam, a tłum śpiewa „zabraną” mu pieśń. Cała piosenka powstała w ten sposób, że usłyszałem piosenkę Luisa Llacha śpiewaną przez dziesięciotysięczny tłum i jako człowiek ceniący w życiu przede wszystkim indywidualność, wyobraziłem sobie że ktoś tworzy bardzo piękny utwór i zostaje go później niejako pozbawiony, bo przechwytuje go ulica. (…)
I zdarzyło się tak, że piosenka ta sama siebie wywróżyła: stało się z nią to samo. Stała się hymnem niktórych regionów „Solidarności” , niektórych ludzi, w końcu sygnałem gdańskiego Radia Solidarność. I przestała być moją – na przykład sygnałem stał się sam refren, który przeze mnie śpiewany jest w cudzysłowiu, a teraz śpiewany jako zawołanie do boju. No, trudno.
Ale po tych kilku latach spędzonych na emigracji, po obserwacji tego co się dzieje w Kraju, tej ogólnej – i zrozumiałej – apatii, wreszcie po obserwacji malarstwa moich znajomych, którzy się zajmują niemal fizycznym rozkładem Polski, tym ociekaniem, brudem, rozkładem zamków, rozpływaniem się ścian, po prostu namacalną śmiercią, gniciem materii i życia, po tym wszystkim napisałem „Mury ’87”, które jednocześnie są dyskusją z moją pierwszą piosenką i takim psikusem w stosunku do ludzi, którzy sobie z niej zrobili hymn, którzy zmieniali słowa ostatnich zwrotek, że murów już nie ma, że pójdziemy, zdobędziemy, zwyciężymy. Uważam, że jeśli już, to najpierw trzeba pójść, zdobyć i wygrać, a dopiero potem śpiewać piosenki. A tak to po co się oszukiwać.
– Skoro już mówimy o Twoich najnowszych dokonaniach, powiedz kilka słów o najnowszym programie „Kosmopolak”.
– Jego tematem jest poemat satyryczno-dygresyjny „Widzenia na temat końca świata”, opisujący mój pobyt w San Francisco i kontakty z tamtejszą Polonią i Amerykanami. Jest to taki absurdalny troszkę poemat od którego zaczęło się moje patrzenie na sprawy polityczne z dystansem, z ironią, z humorem; z surrealistycznego, a nie z martyrologicznego punktu widzenia.
Teraz stał się on rodzajem pamiętnika pisanego wierszem, we frazie bliskiej Brunonowi Jasieńskiemu (którego wielbię), mówiącym o moich przeżyciach emigracyjnych: w Australii, w Stanach, w Afryce, we Francji, w Niemczech…
Program składa się z tego poematu czytanego przez mojego przyjaciela i z piosenek, które są jakby wokół niego budowane. Samo pojęcie „kosmopolak” wzięte jest z twórczości polskiego publicysty i literata powojennej emigracji, zmarłego w 1961 roku w Gwatemali, Andrzeja Bobkowskiego, któremu marzyło się, żeby Polak nauczył się funkcjonować na Zachodzie jako normalny obywatel świata. Ta zbitka słów „Polak” i „kosmopolita”, to właśnie jego pomysł. Program jest właśnie o tym, dlaczego to jest niemożliwe i jednocześnie o tym, jak bardzo jest mi to bliskie – swojego syna wychować chciałbym właśnie w duchu „kosmopolskości”. Mówię (śpiewam) o tych wszystkich ograniczeniach, które spotykają Polaka wyjeżdżającego na Zachód, o tym że nie może wyzwolić się ze wszystkich swoich obciążeń kulturowych, politycznych, które są jego potwornymi wadami i… zaletami, które stanowią jakąś wartość w oczach świata, a której on nie potrafi spożytkować. Wartość tego, że żyje na styku kultury europejskiej i sowieckiej i posiada kolosalną wiedzę na temat komunizmu, Azji, ale nie potrafi tego przekazać wolnemu światu. To oczywiście tylko wielkie słowa, piosenki tych problemów ledwo dotykają, ale ich główną myślą jest to że coś w nas jest, coś czego nie umiemy nazwać, a co jest naszym lękiem przed światem.
Swoistym wyjątkiem jest piosenka o Czarnobylu (Dzień gniewu II), którą bardzo lubię i która nie walczy oczywiście z energią jądrową, ale mówi o anonimowej śmierci która czyha na każdego nie wiadomo gdzie…
Cykl piosenek o Powstaniu Warszawskim pozornie nie związany z kosmopolityzmem, ma dużo wspólnego ze świadomością Polaków na emigracji; jest to pewien symbol tych którzy w 1945 r. niby byli zwycięzcami jako alianci, a stracili ojczyznę. W poemacie jest taki fragment:
Szalał Londyn w lampionach, a im – Polskę ktoś zabrał,
Więc płakali „zwycięzcy” nad hańbieniem Jej zwłok.
Więc znowu o tym co jest naszym kompleksem, naszym ciężarem świadomościowym… i Powstanie i dzieje Polski niepodległej… i też coś zupełnie nowego, a mianowicie „wymazywanie białych plam”. Wokół tego robi się dużo szumu, ale ja jestem przekonany, że jest to tylko próba wymazania z psychiki Polaków prawd ich oczywistych, bliskich, na których zbudowali swą świadomość historyczną; natomiast nie jest to próba ujawnienia nieznanych rzekomo faktów historycznych. Te fakty są Polakom dość dobrze znane już od dawna!
– Chciałbym wiedzieć jak wygląda w Twojej biografii przełom 1981/82. W październiku ’81 wyjechałeś do Francji…
– Jesienią wyjechaliśmy we trójkę na zaproszenie bardzo prosolidarnościowych, ale też
– jak się później okazało – lewicujących działaczy. I staraliśmy się jakoś z tego wyplątać. Ale właśnie dzięki naszemu koncertowi na zjeździe Partii Socjalistycznej poznaliśmy ludzi, którzy chcieli nas pokazać w całej Francji.
Tymczasem każdy z nas miał wizę jeszcze na tydzień, a prócz tego mieliśmy zobowiązania
w Polsce – szykowaliśmy program pt. „Ku niepamięci” z Krystyną Jandą, z Michałem Bajorem…; taki musical o odchodzeniu sławnego człowieka w niebyt. Miały się na to składać piosenki o ludziach powiedzmy z mitologii, którzy znaleźli się w pamięci przeciętnego człowieka wykształconego w kręgu kultury śródziemnomorskiej… Miało być od Adama i Ewy do Róży Luksemburg i anonimowej Żydówki, karmicielki wszy, zamęczonej w obozie koncentracyjnym. I w związku z tym musieliśmy się rozstać. We Francji zaproponowano nam koncerty, a że ja znałem francuski i miałem tu znajomych, więc Przemek Gintrowski i Zbyszek Łapiński przyjechali do kraju, aby przełożyć termin premiery. Mieli wrócić 12 grudnia…
– Co dalej dzieje się z Tobą?
– Ponieważ byłem w Paryżu, to siłą rzeczy znalazłem się wśród założycieli Paryskiego Komitetu „Solidarności”, gdzie udzielałem się jak mogłem – głównie jeździłem po wiecach i po francusku opowiadałem, na czym polega zjawisko „Solidarności”. Ale po jakimś czasie ustaliliśmy, że ja nie jestem idealnym związkowcem ze względu na swój tryb życia i lepiej będzie jeżeli będę jeździł z koncertami po świecie, niż odpowiadał francuskim związkowcom na oczywiste pytania.
– Jak trafiłeś do „Wolnej”?
– Wiosną 1982 roku zwrócił się do mnie dyrektor RWE, Zdzisław Najder, który sam dopiero co został dyrektorem i szukał nowych, młodych współpracowników o znanych odbiorcom w Polsce nazwiskach.
I tak, przez dwa lata luźno współpracowałem z radiem, jeżdżąc po całym świecie z koncertami i przesyłając korespondencji, a potem zdecydowałem się na stały program tj. „Kwadrans”.
Podjąłem tę pracę dlatego, że z jednej strony jest to chyba jedyna na Zachodzie możliwość zachowania kontaktu z tym co się dzieje w Kraju, czy to przez prasę oficjalną i podziemną, czy to przez doniesienia zagranicznych korespondentów.
Z drugiej strony, trzeba tu chyba powiedzieć, kierowałem się instynktem samozachowawczym.
Jeździłem i dawałem koncerty na rzecz „Solidarności” i parokrotnie zostałem po prostu oszukany i doszedłem do wniosku, że jakoś pewniej muszę zabezpieczyć siebie i rodzinę.
Poza tym, myślałem, że takie zdecydowane zdeklarowanie się po jednej stronie i powiedzenie „jestem antykomunistą”, będzie zdrowsze dla moich piosenek, dlatego że wielu ludzi traktuje ten kraj jako jeszcze jedno przedstawienie estradowe; „o, wyśmiewa się z tego, z owego, z Urbana, z Krasińskiego, trochę to śmieszne, trochę odważne”. A od początku mojej twórczości nie chodziło o to żeby się z czegoś śmiać, tylko żeby się za czymś lub przeciwko czemuś opowiedzieć; za kilkoma podstawowymi zasadami życia, a przeciwko systemowi.
– Przypomnij co wówczas napisałeś.
– Za pierwszy „wojenny” program można chyba uznać „Zbroję”, natomiast pierwszym tekstem napisanym na emigracji po 13 XII jest „Prośba”. A potem było już „Przejście Polaków przez Morze Czerwone”, program który stanowił jakąś próbę uporządkowania moich myśli, no i wspomniany „Kosmopolak”.
Chociaż „Przejście…” jest pewną składanką, to jednak ta tytułowa piosenka, którą bardzo lubię i uważam zresztą za jedną ze swoich najlepszych (nb. ma melodię wziętą z tradycyjnej polskiej pieśni z XVII lub XVIII w. śpiewanej o bitwie pod Grunwaldem), stanowi jakoś temat przewodni całości.
– Czy zdarza Ci się że piszesz „na zamówienie”?
– Oczywiście – nie. Raz tylko, człowiek który chciał dostać etat w „Wolnej Europie” i otrzymał zadanie – test – zrobienie audycji o 17 IX, zwrócił się do mnie z prośbą, bym mu coś napisał. I tak powstała moja kolejna ulubiona piosenka pt. „Ballada wrześniowa”. Istnieje również zresztą w nietypowej komputerowej wersji. Otóż kiedy byłem w Kaliforni, wpadliśmy na pomysł z synem Czesława Miłosza – Antonim, który udostępnił mi studio komputerowe, żeby wprowadzić na początek tego utworu coś, co daje poczucie sowieckości – i nagraliśmy fragment owacji na Placu Czerwonym z Radia Moskwa, które jest o wiele lepiej słyszalne w Los Angeles niż RWE w Polsce… „wielikomu Leninu sława” i werble i krzyki…
– Może powiesz coś o swoich zainteresowaniach muzycznych i tych pozamuzycznych…
– Te moje muzyczne upodobania są dosyć ubogie i mogę powiedzieć to w paru zdaniach.
Odpoczywam przy muzyce klasycznej którą kocham. Mozart, Bach, Monteverdi to jest to…
I może dlatego moje piosenki są takie dosyć elementarne w swojej harmonii, to są często fragmenty najprostszych utworów klasyków. Ja sam nie jestem muzykiem i w związku z tym wykorzystuję muzykę jako tło do swoich tekstów, które uważam za ważne. Może gdybym współpracował z prawdziwym kompozytorem, takim jak Zbyszek Łapiński w Polsce, to byłyby to piosenki pełną gębą. A tak to są po prostu monologi.
Moich tekstów nie traktuję jako poezji; może są tam elementy poetyczne, ale nie jest to poezja jako całość. Poezja jest drążeniem języka, szukaniem praw drzemiących w języku, a ja używam języka do przekształcania swoich przemyśleń. Jestem zatem bardziej publicystą niż poetą.
Nigdy nie piszę z poczucia obowiązku, że coś załatwiam tym pisaniem, tylko wtedy gdy coś tam siedzi we mnie. Ale nie jest to żadne posłannictwo, tylko taka jest moja wewnętrzna potrzeba, taka niemal jak każda potrzeba fizjologiczna.
Chciałbym jeszcze powtórzyć to, co już przedtem parokrotnie mówiłem, bezskutecznie zresztą, przedstawicielom prasy niezależnej z Polski; chciałbym aby mnie postrzegano jako człowieka, który pisze, śpiewa, ale reprezentuje wyłącznie siebie. W chwili, kiedy przypisuje się mnie czy to do mojego pokolenia, czy do mitologii „Solidarności”, czy do mitologii narodowej, wyzwoleńczej, to fałszuje się wg mojej opinii, moje piosenki. One nie są o kimś – one są o mnie! Nie walczę pod żadnym sztandarem.
Poza tym… uwielbiam czerpać z tego, co daje mi świat. Podróże, ludzie, alkohol…, no życie po prostu…
Adam Laskowski
"Promieniści" nr 16(110), Kraków 6 VI 1988r.
Opracował: Adam Laskowski