Karierę rozpoczętą w czasach studenckich z młodzieńczym zapałem, choć z coraz dłuższymi przerwami, kontynuuje do dziś. W Encyklopedii figuruje jako bard narodowy, choć wolałby nie kojarzyć się już tak patriotycznie. Jego pieśni obok wątków politycznych miały bowiem wymiar egzystencjalny. Jako emisariusz „polskiej rewolucji roku 80” przez kilkanaście lat zjeździł niemal wszystkie kraje i kontynenty świata. Emigrantów podnosił na duchu, sobie pomóc nie umiał. Przyzwyczajony do włóczęgostwa i kuglarstwa, uzależniony od flirtów i alkoholu, po 40 latach postanowił dojrzeć. Od swojego wizerunku, mitu i legendy Jacek Kaczmarski uciekł aż do Australii.

Śpiewałeś przed laty „Mam wszystko, czego może chcieć uczciwy człowiek, światopogląd, wykształcenie, młodość, zdrowie, rodzinę, która kocha mnie, dwie, trzy kobiety, gitarę, psa i oficerskie epolety”, To o Tobie?

Tylko odznaczeń wojskowych nigdy nie miałem, bo nie byłem w wojsku…

Psa też masz?

Dwa psy, koty, kobiet nie zliczę, bo dżentelmen opowiada tylko o żonie… Zawsze posiadałem to, co obiektywnie do szczęścia jest potrzebne…

To wszystko miało cel i otom jest u celu – brzmiał dalej tekst piosenki. Jesteś?

Cel jest tam określony ironicznie, osiągając go odkrywamy jego bezsens i swoje zagubienie w kosmosie. Napisałem to 20 lat temu i choć pierwotnie miał to być opis pijącego do lustra oficera, to naprawdę jest to tekst egzystencjalny o samotności każdego z nas. Ten utwór nie jest jednak kluczem do mej obecnej sytuacji. Przez ostatnie 10 lat moim celem było życie w Australii i to osiągnąłem.

Co było po drodze? Po opublikowaniu swojej pierwszej książki „Autoportret z kanalią” przyznałeś, że czułeś się oszukiwany i sam oszukiwałeś.

W „Autoportrecie…” interesował mnie potencjał zła drzemiący w każdym z nas, który w zależności od okoliczności gotowy jest się obudzić.

„Żyjemy, dobra nasza, co z życia chcesz, za życia bierz, pijmy za Barabasza, Barabasz człowiek też” – wykrzyczałeś kilka lat temu, zapowiadając swój najnowszy program „Pochwała łotrostwa”. Fascynuje Cię zło?

Zło jest tematem naszych czasów. Nigdy nie było tak powszechne i tak banalne jak teraz. Wojny, systemy totalitarne są sumą naszych indywidualnych, drobnych świństw. W „Pochwale łotrostwa” pokazałem paradoks zła, samo życie bywa już piekłem. Ludzie cierpią nie zawsze dlatego, że są źli.

Lubisz obnażać łotrostwa, w przeprowadzonym z Tobą wywiadzie rzece – „Pożegnanie barda” obśmiałeś wielu: Andrzeja Wajdę, kolegów z podziemia…

Nikogo nie obraziłem, przytoczyłem tylko kilka mniej znanych faktów ze wspólnych przeżyć, kiedy więcej czasu poświęcaliśmy na kreowanie naszego wizerunku, niż na mówienie prawdy o sobie i naszym świecie. Nie oszczędziłem też siebie.

To prawda, w „Autoportrecie z kanalią” dokonałeś głębokiej wiwisekcji, opisując własne słabości.

Alkoholizm, flirty, kabotyństwo były wyrazem mojego nieprzystosowania się do wyznaczonej mi roli. Alkoholizm jest chyba częstą przypadłością osób publicznych – taką cenę płaci się za karierę i sukces.

Byłeś harcerzem…

Krótko, ale to tam nauczyłem się pić, palić. Tam przeżyłem pierwsze miłosne zauroczenie do pięknej drużynowej, która zajęta nieustannym odtrącaniem adoratorów nie zdążyła we mnie wpoić ideałów harcerstwa.

Z alkoholizmu wychodziłeś 4 lata, opisanie tego było pewnego rodzaju terapią.

Z alkoholizmu trudno wyjść, można jedynie picie kontrolować, czego po tych latach się nauczyłem. Pisząc tę książkę, mocno walczyłem z całym swoim publicznym wizerunkiem, przyprawianą mi gębą, mitem, legendą, którą wielu wykorzystywało. Można to uznać za terapeutyczną próbę zamknięcia tego rozdziału.

Zarówno przywoływany w powieści Kaczmar, jak i bohater główny, nie potrafią kochać i wyrządzają wiele krzywd najbliższym.

Przyznaję, że długo moją ułomnością i kalectwem była nieumiejętność kochania. Wynikało to pewnie z tego, że ogromna część potencjału miłości kumulowała się w mojej twórczości, życiu publicznym. To było wszystko, co mogłem z siebie dać. Ale z tego też już się chyba wyleczyłem.

Dowodem na odnalezienie się w rodzinie jest napisana wspólnie z 9-letnią córką Patrycją książka „Życie do góry nogami”.

To jest historia naszego wyjazdu do Australii widziana oczami dziecka. Patrycja, podobnie jak przez laty ja, jest dość chaotyczna, roztrzepana. Chciałem ją nauczyć skupienia. Pokazać, że łatwiej zapamiętuje się ciekawe przeżycia, jeśli są filtrowane przez proces twórczy.

Trudna była droga dochodzenia do umiejętności kochania, zajęcia się rodziną?

Zajęła mi pół życia. Winę za tę pierwszą połowę ponosi moja przedwczesna kariera. Byłem do niej zupełnie nieprzygotowany. Zachłysnąwszy się własną popularnością bardzo łatwo można sobie wypaczyć charakter. Moje pierwsze kompozycje wykonywałem w wieku 16 lat – typowy syndrom chłopaka z klasy, który potrafi grać na gitarze, fortepianie…

…i wszystkie dziewczyny są jego…

Pewnie po to zacząłem też śpiewać. Wcześniej byłem bardzo nieśmiały, zakochiwałem się po kryjomu i bez wzajemności. Twórczość miała się stać pomostem do ciał i dusz płci przeciwnej.

Nie potrafiłeś kochać, ale byłeś kochliwy. Zawsze lubiłeś kobiety, inspirowały Cię…

…fascynowały, zachwycały, bardzo łatwo zawracały mi w głowie, ale nie uzależniały od siebie.

A jak było z przyjaźnią? Przed laty Twoje nazwisko kojarzyło się z tercetem – Jacek Kaczmarski, Zbyszek Łapiński, Przemek Gintrowski. Po koncertach wiedliście wspólne życie rozrywkowe, obowiązki dzieląc sprawiedliwie; Zbyszek odpowiadał za kasę, Przemek za panienki, ty dbałeś o alkohol.

Kasa była mała, alkohol tani, ale panienki cudowne. Tamtych czasów studenckich nie da się już powtórzyć. Na przebalowane noce nikt z nas nie miałby już zdrowia.

Kiedy w 90 roku pierwszy raz przyjechałeś do Polski na koncerty, cieszyłeś się, że znowu możecie razem grać, ale już kilka lat potem wyznałeś, że jesteście dorośli i nie odczuwacie potrzeby obcowania ze sobą.

To była wielka przyjaźń artystyczna i jak każde wzniosłe uczucia miała swój początek, środek, apogeum i koniec. Normalne. Dwóm osobom ciężko się dogadać przez całe życie, a co dopiero trzem. W twórczości dochodzą jeszcze problemy indywidualnego rozwoju artystycznego, różnice światopoglądowe, ambicje… Zbyszek pewnie napisze melodie do moich kolejnych tekstów, z Przemkiem może też jeszcze kiedyś coś wspólnie zagramy…

W „Testamencie” śpiewałeś „Ciąży przyjaźni kamień młyński; niezbyt wysilał się Gintrowski, nazbyt wysilał się Łapiński. Tyleśmy wspólnie wznieśli modlitw – rozeszliśmy się bez melodii”…

Przed kilkoma laty we trójkę nagraliśmy program „Wojna postu z karnawałem” gdzie pokazaliśmy rozterki człowieka z podarowaną mu wolnością. Następnym razem odezwiemy się dopiero wtedy, kiedy będziemy mieli znowu coś ważnego do powiedzenia. Nie zależy nam na corocznym lansowaniu kolejnych przebojów. Trudno zresztą podtrzymywać legendarną grupę trzech młodych i gniewnych bardów. Starzejemy się; Zbyszkowi rośnie brzuch, Przemek dla odmiany wysechł na wiór, wszyscy powoli łysiejemy…

Sam też od kilku lat zapowiadasz koniec śpiewania…

Czasami już nie chcę śpiewać, ale mam chyba jeszcze coś ważnego do powiedzenia i ciągle są ludzie, którzy chcą tego słuchać. Ponadto żyjemy w gospodarce rynkowej, a śpiewanie jest najprostszym i najlepiej znanym mi sposobem zarabiania pieniędzy.

Na czym polega ten fenomen, że ciągle chcą Cię słuchać?

Żartując mógłbym powiedzieć, że to jest mój osobisty „czar”. Ale tak naprawdę polega to pewnie na tym, że na scenie nikogo nie okłamuję i daję z siebie wszystko. To, co pisze, jest naiwnym stawianiem pytań ostatecznych. Kiedyś świat był zakłamany, teraz jest zwariowany – potrzeba takich pytań ciągle więc istnieje. Przyciągać też może mój oryginalny życiorys.

Byłeś legendą, mitem, pisano o Tobie prace magisterskie, utwory znajdują się w podręcznikach szkolnych, nazwisko w Encyklopedii, potem okazałeś się kumplem i to zaczęło Cię drażnić, skoro za Wysockim chrypiałeś „Nie lubię, gdy mi mówią po imieniu, gdy w zdaniu jest co drugie słowo brat, nie lubię, gdy mnie klepią po ramieniu z uśmiechem powtarzając – kopę lat…”

Śpiewałem to dawno, ale teksty Wysockiego, jak na mistrza przystało, antycypowały wydarzenia i stany z mojego późniejszego życia. Drażni mnie nie tyle kumplowanie, ile swoista czołobitność, która w wykonaniu fanów bywa agresywna. Spałem kiedyś zmęczony w pociągu, wracając z koncertu, kiedy mój wielbiciel obudził mnie i zaczął zasypywać pytaniami i pretensjami, że nie chcę dalej zmieniać świata i uciekam. Odpowiedziałem mu, że wyjeżdżam, bo w Australii nikt nie będzie mnie budził w pociągu. Chłopak, pomimo widocznego uwielbienia, obraził się, a przecież jeśli naprawdę chciał pogadać, mógł mnie po prostu zaprosić na piwo.

Nie odmówiłbyś, bo nie potrafisz. W czasie naszej rozmowy odbierałeś telefony i dałeś się namówić na kilka koncertów w niewielkich miastach Polski. Pamiętam, jak w czasie pierwszego tournée po 10-letniej nieobecności w Polsce znalazłeś czas, żeby zaśpiewać w jednostce wojskowej.

Nie potrafię i nie lubię odmawiać. Pewnie dlatego czasami też nawalam, bo chcąc wszystkich zadowolić, nie chcę się przyznać, że nie dam rady.

Udało Ci się już porzucić etykietkę barda narodowego, który wyrwał murom zęby krat?

Na moje koncerty przychodzą ludzie bardzo młodzi, którym na szczęście nie kojarzę się tak niepodległościowo. Ci, którzy przed laty oblepiali mnie etykietami barda, znudzili się już patriotyzmem i poszli robić pieniądze i kariery.

Pasuje do Ciebie tekst „Syna marnotrawnego”. Jestem młody, nie mam nic i mieć nie będę, wokół wszyscy na wyścigi się bogacą, są i tacy, którym płacą nie wiem za co, ale cieszą się szacunkiem i urzędem… Tak naprawdę opisywałeś zawsze rozterki człowieka.

Polityka odgrywała ważną rolę, bo nie da się jej uniknąć, ale nie była ona nadrzędna. Jestem nieuleczalnym indywidualistą, egoistą pełnym przekory.

„Jednego nikt mi nie odbierze, ja jestem ja, ja, ja!” – chrypiałeś przed laty…

To moje słowa, ale śpiewał je przeważnie Przemek Gintrowski. Początek „Nie jestem piękny a przyciągam wzrok” wzbudzał chichot panienek, zanim zrozumiały, że jest to tragiczna deklaracja bezradnej indywidualności, a nie pieśń o osobliwej urodzie Przemka.

Teksty często mówią o Tobie. Tak jest z musicalem o Heliogabalu – młodym, rozpustnym cesarzu rzymskim, który w wieku 14 lat otrzymał władzę nad całym światem i nie wiedział, co z tym fantem zrobić. W młodości przez Tobą świat też się otworzył niespodziewanie. Jacku, czy Ty już dorosłeś?

Ewa – moja obecna żona – twierdzi, że ma dwoje dzieci: 9-letnią Patrycję i 40-letniego Jacka. Ja uważam, że ciężko pracuję na to, żeby sobie zasłużyć na miano dorosłego, choć wiem, że taka deklaracja zdradza moją ciągłą niedojrzałość.

Zachowałeś naiwność dziecka i może dlatego masz ciągle młodą publiczność, bo wierny jesteś dziecięcym marzeniom.

Bycie dzieckiem do późnej starości powinno być przywilejem poetów. Przy dużej dozie samozaparcia dałoby się może jednak połączyć zachowanie dziecięcego widzenia świata, zdolności do zachwytów i zdziwień z praktycznym postępowaniem w codziennym życiu z bliskimi.

Jak w „Konfesjonale”, gdzie wierzyłeś szczerze w wieczne prawo baśni, co każe sobie istnieć dla morału, że życie ludzkie samo się wyjaśni i wola ma jedynie służyć ciału.

W to już nie wierzę.

Wiele w Twoich wypowiedziach i tekstach niekonsekwencji; raz mówiłeś, że lubisz tworzyć w hotelach, później, ze pisać możesz tylko w domu.

Zawsze jednak byłem szczery. W pewnym okresie dobrze mi się pracowało w hotelach i pociągach, potem poczułem się zmęczony.

Śpiewałeś o sobie w „Synu marnotrawnym” – jestem młody, jestem nikim, będę nikim, na gościńcach zdarłem buty i kapotę, nie obchodzi mnie co ze mną będzie potem, tylko chciałbym gdzieś odpocząć od paniki, co goni mnie z miejsca na miejsca o głodzie i chłodzie…

Nie jestem już taki młody, ale buty i kapotę zdarłem…

Od 16 lat jesteś w podróży. Zaczęło się przypadkiem – 1981 – stan wojenny zastał Cię we Francji.

Czas i miejsce było przypadkowe, ale ludzie pomagali mi nieprzypadkowo. Coś im pewnie w zamian potrafiłem jednak dać. Zapracowałem sobie na tę życzliwość.

Zapraszano Cię na wykwintne obiady. Potwornie się wtedy utuczyłeś.

Francuzi uwielbiają pocieszać powstańców winem i posiłkami. To było urocze; koncerty, wiece, spotkania, piękne Francuzki, które gotowe były utulić rewolucjonistę odciętego od swojej rewolucji. W Paryżu przeżyłem dwa ekscytujące lata, z których nawet niewiele pamiętam. Szaleństwa nieco ustały, kiedy udało mi się tam ściągnąć moją pierwszą żonę. Łatwo nam się wtedy żyło, bo panowała moda na polskich buntowników. Pamiętam taką śmieszną scenę: zostaliśmy zaproszeni na bardzo elegancki obiad w towarzystwie wybitnych aktorów: Daniela Olbrychskiego, Volkera Schlöndorfa i Anouk Aimée. Francuska aktorka była wtedy niekwestionowaną królową Paryża, toteż szef restauracji na jej widok przybiegł z pamiątkową księgą do wpisania, a goście potwornie nam zazdrościli. Natomiast moja żona przy powitaniu nie dosłyszała jej nazwiska i bezceremonialnie zapytała, jak owa aktorka się nazywa. Daniel Olbrychski zbladł ze wstydu, a francuska gwiazda z pełną klasą odpowiedziała po prostu, ze ma na imię Anouk.

A potem zaczęło się wielkie wędrowanie – zjeździłeś wszystkie kontynenty.

Początkowo mnie to fascynowało, potem zaczęło drażnić, więc dosyć sprawnie tłumiłem tę irytację alkoholem i ekscesami. Spotkany na zachodzie Janek Pietrzak wyznał, że jechał moim śladem przez Kanadę i Stany Zjednoczone, gdzie długo widoczne były ruiny i zgliszcza, jakie po sobie zostawiłem – złamane serca, rozbite szkło. To był czas całonocnych balang, niekończących się flirtów, awantur z mężami adorowanych przeze mnie żon i porannych improwizacji na kacu. W ten sposób zagłuszałem swoje zmęczenie i zbudzenie. Po podobnych koncertach podobni ludzie zadawali mi podobne pytania. Nużyły mnie te patriotyczno-historyczne rozważania. A kobiety nigdy nie były do siebie podobne…

Miotałeś się po świecie podobnie jak bohaterowie nie powstałej jeszcze książki o Murzynie, Chilijczyku i Japończyku, którzy nigdzie nie mogą znaleźć sobie miejsca, gdzie byliby szczęśliwi.

Uświadomiłem to sobie, kiedy w jednej z emigracyjnych gazet w Toronto opisano jeden szaleńczy dzień z mojego pobytu. Dziennikarka zapytała, czy artyście tylko dlatego, że jest trochę bardziej wrażliwy, rzeczywiście wszystko wolno. To jest problem Casanovy poszukującego miłości idealnej, istniejącej tylko w wyobraźni. Don Juana, który uważa, że nie krępują go żadne granice.

Często przekraczałeś te granice?

Przedtem nieustannie. Teraz wyzwoliłem już w sobie systemy ostrzegania przed staczaniem się w otchłanie ognia piekielnego.

Usiłujesz odkupić te winy?

Na pewno żyłem kosztem innych, ale nierzadko przy ich akceptacji. Wiele osób miało pecha się o mnie otrzeć… Z drugiej jednak strony, gdyby wierzyć tym wszystkim, którzy przekonują mnie, ile pomogła im moja twórczość, to mam się też czym chlubić.

Kiedy już czynniki polityczne ustały, dalej prowadziłeś cygańsko-partyzancki tryb życia. Przyzwyczajony do włóczęgostwa, kuglarstwa poczułeś się w końcu zmęczony życiem na walizkach. Dom w Gorcach nie dał jednak ukojenia.

Dał wspaniały krajobraz z burzą zieleni, kolorytem stoków, niepowtarzalnym zapachem, ale nie dał spokoju. W domu mieszkała cała rodzina z bliższymi, dalszymi ciotkami i ciągle przyjeżdżali znajomi ze swoimi znajomymi.

Pielgrzymki do Barda?

Raczej meta dla wybranych, którzy liczebnie niepokojąco się rozrastali.

Znowu uciekłeś. Przed czym, do czego?

Uciekłem od swojego publicznego, zbyt pyszałkowatego wizerunku. Szukając ideału znalazłem Australię – świat kontemplacji, skupienia, uszczęśliwiania już nie ludzkości czy narodu, ale najbliższych.

Tyle lat tęskniłeś za Nieznanym i w końcu znalazłeś gniazdo. Wyznałeś kiedyś, że nie było w Twoim życiu nic mocniejszego i trwalszego, jak ta miłość do Australii.

Australia pojawiła się pierwszy raz 10 lat temu. Ówczesna żona stanowczo jednak odmówiła wyjazdu. Moja obecna pani zgodziła się, wiedząc, że rzadko trwam przy jakimś zamiarze tyle lat.

Nie bałeś się, że ten raj może prysnąć?

Australia to bezmiar możliwości, jest tak różnorodna, że ciągle zachwyca mnie czymś nowym.

Planowałeś wstawać o 6 rano, kąpać się w oceanie, jeść śniadanie i pracować.

Wstaję o 5 rano, przepływam 4 kilometry w oceanie, a potem czas na czytanie, pisanie, zajmowanie się rodziną. Z moim 13-letnim synem, który do mnie przyjechał, nurkowaliśmy w głębi oceanu, wyprawialiśmy się w głąb lądu na pustynię…

Syn, jak pisałeś w jednym z wierszy, rośnie daleko od Ciebie…

Szkoda mi oczywiście, że jest tak daleko, co jest efektem błędów mojej młodości. Na szczęście, jego matka dobrze go wychowuje, mamy więc ze sobą bardzo dobry kontakt. Kiedyś może zamieszka ze mną na stałe w Australii…

Czy w Twoim życiu może być coś stałego? Po 14 miesiącach wśród kangurów znowu uciekłeś…

Do Polski przyjechałem na chwilę i nie obchodzą mnie ludzkie kpiny, że w Australii dłużej nie wytrzymam. Mam 40 lat i świadomość, że czasu na zrealizowanie moich zamierzeń jest coraz mniej…

A może najbardziej do Ciebie pasuje „Bajka o Głupim Jasiu”, który poszedł szukać wody życia, choć przestrzegano go, że ona nie istnieje, a w obczyźnie im zmarnieje. Po drodze kusiło go bogactwo, sława, piękna królewna, ale Jasio uparcie szedł i mógłby dojść, gdyby nie odwrócił się spojrzeć na własny dom, za co zamienił się w kamień, a morał z bajki brzmiał: w baśniach śpią prawdziwe dzieje, woda życia nie istnieje, ale zawsze warto po nią iść…”

Pewnie trochę na obczyźnie zmarniałem, ale nie całkiem. Myśl, że nieważny jest cel, ale samo dążenie do niego, na pewno nie jest nowa, ale każdy musi ją sobie sformułować sam.

W Australii też nie znalazłeś „wody życia”?

Tam jest sucho… zresztą… „woda życia nie istnieje, ale warto po nią iść”…

Ostatnio „Głupi Jasio” napisał „Testament”

„…Niejedną twarz mi los przyprawił:
Byłem już zdrajcą i pomnikiem,
Degeneratem, bohaterem,
A wszystkie twarze były szczere.

Patrzono na mnie przez soczewki
Miłości, złości, interesu,
Przeinaczano moje śpiewki,
By się stawały tym, czym nie są.
Tak używano mnie w potrzebie
Aż dziw, że jeszcze mam ciut siebie…”

… a utwór kończy się stwierdzeniem, że może życie jest do rzeczy…!

Barbara Hrybacz
"Elle" nr 4, 1997r., s. 30-33.

Nadesłała: Karolina Sykulska
Przepisała: Ola Mróz