Jaka rola przypada dzisiejszej inteligencji?
Z etosem inteligenckim wiążą się pożądane sposoby zachowań. Ale nie chodzi o to, żeby ocalić etos inteligencki, lecz kulturę. Nie mówić o niej, ale realizować ją swoim życiem. Ludzie idą za czynem, a nie za słowem. Ksiądz Józef Tischner powiedział kiedyś, że nie zna nikogo, kto by stracił wiarę przez czytanie „Kapitału” Marksa, ale zna wielu, którzy stracili wiarę przez kontakt z proboszczem. To jest w pigułce problem współczesnego intelektualisty, który poczuwa się do tego, że jest kontynuatorem etosu. Ale dyskutowanie o formowaniu kasty czy formacji społecznej, która przewodziłaby ludziom – to niebezpieczne pomysły. Kojarzy mi się z państwem Platona. Z rządami mędrców, którzy pierwsze co robią, to usuwają poetów.
Czy ludzie w ogóle potrzebują kultury?
Nie można opuścić rąk i powiedzieć, że większość ludzi jest głupia i wie niewiele, więc po co robić cokolwiek. Ale wtedy groziłaby nam dyktatura totalitaryzmu ciemniaków, głupoty. A to już przerabialiśmy. Te jednostkowe, niewielkie i nieliczne punkty oporu ludzi myślących są więc szalenie ważne. Bo inteligencka mniejszość jednak wie trochę więcej i nie jest aż tak głupia.
Mówi pan: „Stado mnie przeraża”. Ale przecież na scenie jest pan sam, a przed panem – stado.
Stado jest amorficzne, nie ma świadomości. Zawsze interesowało mnie jednak, jak w stadzie radzą sobie jednostki, indywidualności. Pojedynczy człowiek z jego niezmierzonym potencjałem jest własnym wszechświatem. To budzi nadzieję. Dlatego przed koncertem zawsze proszę, żeby nie było ciemności na sali.
Wolę półmrok, żeby mieć kontakt wzrokowy z poszczególnymi twarzami. Koncert staje się wtedy rozmową z poszczególnymi ludźmi, a nie setką na sali koncertowej albo kilkoma tysiącami na placu. Bardzo często zdarza mi się podczas koncertu zapatrzyć w jedną twarz. Ostatnio w Opolu pewna kobieta całego koncertu wysłuchała niemal w religijnym skupieniu: z przymkniętymi oczami, głową odchyloną do tyłu. Śpiewałem dla niej. W drugiej części koncertu pani odchyliła głowę jeszcze bardziej i chrapnęła. Musiałem ją obudzić głośniejszym akordem.
„Życie jest skażone przez to, że wszystko jest funkcją pisania” – pisał Edward Stachura. Co to znaczy?
To znaczy, że osoba pisząca nie przeżywa niczego tak naprawdę, więc wymyśla sobie dramaty. Każdy człowiek, który popełnia błąd życiowy, zastanawia się, dlaczego go popełnił, stara się go naprawić i nie popełnić drugi raz. A człowiek piszący stwarza z tego obrazu pewną sytuację dramaturgiczną czy filozoficzną i wcale niewykluczone, że popełni to samo drugi czy nawet trzeci raz. Każdy człowiek mówi, co ma do powiedzenia – kłamie w sposób naturalny, mówi prawdę w sposób naturalny. Pisarz inaczej. Być może z tego bierze się również łatwość do popadania w nałogi, bo w nałogu człowiek reaguje w sposób spontaniczny. Alkohol stymuluje twórczość, bo uwalnia od schematów myślowych. Logika jest przekleństwem umysłu. Wydaje się, że wszystko tłumaczy, tymczasem potwornie upraszcza świat i zamyka go w nudzie. Pod wpływem alkoholu mózg człowieka działa inaczej, pozwala sobie na niespodziewane skojarzenia.
Panu zdarzało się popełniać te same błędy wiele razy. Wpadł pan w alkoholizm.
Teraz, kiedy piszę, to nie piję i kiedy śpiewam, też nie piję. Pozwalam sobie na kielich czy dwa po zakończeniu większego projektu, powieści lub trasy koncertowej, wtedy kiedy nie mam żadnych obowiązków i kiedy picie nie łączy się ze stresem. Wówczas piję, chociaż wiem, że nie powinienem, ale jestem słabym człowiekiem. Teraz przed koncertem staram się zdrzemnąć. Szukam też, co by potwierdzili moi współpracownicy, konfliktu – coś jest niedorobione, ktoś nawalił, szwankuje nagłośnienie. Napięcie jest niezbędne, żeby ze sceny płynęły emocje. Kiedyś uwalniałem je alkoholem.
Wśród pisarzy pijących istnieje pokusa żeby o piciu pisać z ironią, co oznacza, że diabeł wcale nie taki straszny.
Pisałem o alkoholu piosenki dowcipne i błahe. Jedną z nich – „Rondo” – uważam za udaną, Opowiada o ciągu alkoholowym, o cugu, o potwornej męce towarzyszącej trzeźwieniu, kiedy człowiek uważa, że czas stanął w miejscu. Takie stany są potworne, więc oswoiłem je za pomocą humorystycznego tekstu. W polskiej i rosyjskiej kulturze takie oswajanie alkoholu jest jednak niemoralne. W sztuce ten żart musi być podszyty tragiczną prawdą. Stąd moje zastrzeżenia do filmu „Żółty szalik” według Jerzego Pilcha. Genialna rola Janusza Gajosa, tyle tylko, że widz cały czas jest po jego stronie, rozumie go i chciałby się z nim napić.
W młodości niszczył pan szczęście, żeby było napięcie i mógł pan pisać. A dziś, kto by pomyślał, pisze pan o szczęściu, które udało się panu zbudować w Australii.
Burzliwie się żyło… Ale w życiu każdego człowieka, podobnie jak po wyjściu z więzienia, przychodzi moment, kiedy trzeba sobie zdać sprawę, że od dziś można polegać już tylko na sobie. Wcześniej byłem człowiekiem niesionym przez wydarzenia. Bardzo długi czas nie dojrzewałem, bo nie musiałem. Teksty brały się z natychmiastowego reagowania na okoliczności, a nie z głębszej refleksji nad sobą. Ale pisarz nie powinien być bębnem, który wydaje dźwięki tylko wtedy, kiedy się go walnie. Powinien być, jak mówili Chińczycy, dziuplą w drzewie, która gra dla tego, że to jest jej natura, bo jest wiatr, bo jest przestrzeń. Potrafiłem zrezygnować z tej doraźności, mimo że znakomita większość osób z tych tysięcy, które chodziły na moje koncerty na początku lat 90., oczekiwała po mnie kontynuacji: doraźnego krzyku albo doraźnej satyry – wyraźnie jednokierunkowej, antykomunistycznej. Ale krzyk zawsze jest hasłem, a hasła mnie już nie bawią. W Australii mieszkam od sześciu lat. Pobyt tam daje mi absolutny spokój, dystans do mojego życia i możliwość selekcjonowania rzeczy istotnych. Wreszcie polega ono na tym, że sam je organizuję, mam czas na świadome życie. Wyznaczam cele, narzucam dyscyplinę, piszę książki, podróżuję. Kontakty z ludźmi mam wreszcie na taką miarę, która mi odpowiada. Poza tym potrafiłem udowodnić – być może samemu sobie, być może kolejnym żonom – że oprócz tego, że jestem poetą i chadzam z głową w chmurach, potrafię wyjechać do Australii i zrobić półki wiszące na ścianie domu.
Półki się zawaliły…
Dlatego wyjazd nie był celem samym w sobie. Celem było stworzenie warunków do twórczości, bo nigdy ich nie miałem. Na początku byłem studencko-opozycyjnym piosenkarzem, potem pracownikiem Radia Wolna Europa. Nie było czasu na odpowiedzialną twórczość. Ale zdarzyło mi się w życiu coś, czego nie mogłem przewidzieć – wróciłem z emigracji. Wyjazd do Australii był rozpoczęciem nowego rytmu życia. Jadąc z żoną i dzieckiem w nieznane, nie mogłem przewidzieć, czy nie wessie mnie jakaś inna fascynacja. Czy nie położę się na wznak, korzystając z udogodnień tego kraju, i pomyślę, że skoro mi tak dobrze, to pieprzę pisanie. Jakiś czas po moim wylądowaniu w Australii przyjechali do mnie przyjaciele i powiedzieli z zazdrością, ale też przestrogą: ” My też byśmy chcieli być na takiej emeryturze w wieku 38 lat, leżeć w ogródku nad basenem i czytać kryminały. Okazało się, że po pół roku urządzania się, co było usprawiedliwieniem dla niepisania, zacząłem czuć się niedobrze z tym, że nie piszę. Od tamtej pory, a spędzam w Australii osiem – dziewięć miesięcy w roku, tamten czas przeznaczam prawie wyłącznie na twórczość. Australia daje mi dystans, który nazywam breughlowską perspektywą.
Pamięta pan pierwszą wizytę w Australii?
Rok 1987. Szok totalny. Już wtedy wiedziałem, co jest w Australii istotne – ląd prastary, ocean groźny. Przyroda nie jest wroga człowiekowi, człowiek jest całkowicie obojętny tej ziemi i temu oceanowi. Mało ludzi, zabudowa rzadka, parterowa, niebywała rozpusta barw, form, na lądzie i pod wodą. Tam dostrzega się materię kosmosu; nie jest to przenośnia. Tam się widzi, z czego jesteśmy wszyscy ulepieni. To, z czego jest woda, ziemia i ty sam. Następuje powrót do archetypicznych źródeł. Max Ernst, surrealista niemiecki, przeżył coś takiego, kiedy był w Nevadzie. Zobaczył płomienno rude słupy z kamienia, jakby totemy rzeźbione przez czas. Wtedy zdał sobie sprawę, że całe życie malował to, co już istnieje. Napisałem tam dwa programy. Ostatni to „Dwie skały”, choć była propozycja, by nazwać go „Mucha w szklance lemoniady”, ale tytuł był za długi. Widać w tym programie australijskie światło. Teraz rozpoczynam trasę koncertową trzeciego – „Mimochodem”, opowiadającego o tym, że to, co najważniejsze w naszym życiu, dzieje się właśnie obok nas – mimochodem. Na tym programie cieniem kładzie się zamach na Amerykę.
W „Notatniku australijskim”, pisanym podczas tamtej wyprawy, chciał pan: „by choć jedna dziecięca bajka mi się spełniła”. O Australii napisał pan bajkę, do baśni odwołuje się pan w programie „Dwie skały”. Kalif śpiący obok szklanki lemoniady z martwą muchą to przecież pan.
Jako nastolatek pisałem króciutkie opowiadanka z pointą, do dziś uważane przez moich rodziców za jedne z lepszych rzeczy, które stworzyłem. Pisałem pod wpływem książki Roberta Stillera o legendach polinezyjskich. Wymyśliłem bohatera z baśniowej Polinezji, któremu zdarzają się różne przygody i wynika z nich morał. To było przeczucie marzenia o Australii i niezwykłości świata. Świata, który za PRL był ponury, monotonny i nudny. Wyspy szczęśliwe były i są dla każdego z nas archetypem. Być może wyjazd do Australii to podskórna, nieuświadomiona potrzeba, żeby się wszystko w życiu w jakiś sposób zgadzało, „klamrowało”, rymowało. Rozmawialiśmy o tym – człowiek piszący podświadomie steruje w tym kierunku, żeby do każdego wydarzenia w swoim życiu dodać pointę.
PRL to dla pana emocje, których nie doświadczy się już nigdy. Tamten czas był jednym wielkim konfliktem, którego pan szukał. Tęskni pan za tamtymi czasami?
Nie żałuję, że tamtego czasu już nie ma – napiszę inne utwory. Tamte piosenki były odczytywane w sposób polityczny, zgodnie z moją postawą wobec systemu. Zaprzeczać wówczas, że jest polityka w piosence „Źródło”, gdzie przewija się wątek podziemnej rzeki, jednoznacznie wówczas odczytywany – mogłoby zostać odebrane jako odwracanie się od własnej twórczości. O „Murach” mówiłem zawsze, także w czasie karnawału Solidarności, że piosenka jest źle odczytywana. Mówiłem to ze sceny, ale ludzie nie słuchali. Przyjaciele z Teatru Ósmego Dnia zakrzykiwali ostatni refren. Wszyscy mieli świadomość, że ta piosenka jest o czym innym, ale oni chcą, żeby była o tym, co ich interesuje. Bronię teraz, co sprawdza się przy młodej publiczności, uniwersalnej wymowy tych tekstów. To dla mnie największa satysfakcja – pokolenie minęło, a one żyją. Część piosenek poświęciłem dla sprawy politycznej, ale to było naturalne. Przychodzą do mnie ludzie i mówią, że piosenki pomogły im przetrwać stan wojenny. To jest istotne. Kiedyś wszystko, co robiliśmy, miało wagę i rezonans, słuchały nas dziesiątki tysięcy, ale w demokracji tak być nie może. Rok w rok przyjeżdżam do Polski na 40 – 50 koncertów. Sale są mniejsze, na 200 – 300 osób, ale pełne. To absolutnie wystarcza.
Jakub Kowalski
"Rzeczpospolita" (dod. "Magazyn") nr 46, 2001r., s. 18.
Nadesłał:Lodbrok
Przepisał: Tomasz Kopeć