Jacek Kaczmarski jest autorem sztuki, której premiera odbędzie się w sobotę w Teatrze Nowym. Spektakl reżyseruje Krzysztof Zaleski, muzykę skomponował Jerzy Satanowski. Plakatów do blues-opery „Wisielcy i kuglarze” pełno już w mieście.

– Czy uczestniczyłeś w próbach spektaklu?

– Tak, przed tygodniem. Przyglądałem się pracom nad scenami zbiorowymi. Teraz przyjechałem, żeby zobaczyć całość.

– Wiem, że jest sporo skrótów.

– Reżyser twierdzi, że to, czego nie powiedzą aktorzy, wyniknie z ich scenicznych działań, z akcji. Jest bardzo dużo skrótów, ale wiedziałem o tym, już kiedy pisałem drugą wersję…

– To znaczy tę, która powstała już po rozmowach z reżyserem i kompozytorem?

– Tak. Trzymałem się założenia Krzyśka Zaleskiego, że to przedstawienie będzie powstawać w zespole, więc lepiej, żeby było więcej materiału i żeby było co skreślać, niż dopisywać nowe fragmenty. Paradoksalnie w drugiej wersji poprawki szły w kierunku rozszerzenia, bo zabrakło nam kilku scen określających psychologicznie postacie. Kreślić zaczęliśmy więc dopiero na próbach, kiedy Krzysiek zorientował się, że ten spektakl trwałby pięć godzin.

– Ile trwa teraz?

– Trzy godziny. To są trzy pięćdziesięciominutowe akty.

– Jest to spektakl, w którym ogromną rolę odgrywa muzyka.

– Tak, to się teraz nazywa blues-opera. Muzycy będą grać na żywo. Mamy trochę technicznych problemów z nagłośnieniem.

– A jak kompozytor Jacek Kaczmarski dogaduje się z kompozytorem Jerzym Satanowskim?

– No, ja jestem kompozytorem niedzielnym, robię to wyłącznie na swój użytek. Natomiast o Jurku mówią „Satan”, a ja się przychylam do tej opinii. Było kilka krytycznych momentów, kiedy na jego prośbę musiałem przeredagować już napisane songi.

– Autor często jest niezadowolony z tego, co się z jego literackim „dzieckiem” dzieje na scenie. Ty mówiłeś, że nikłe są Twoje doświadczenia teatralne.

– Podchodzę do tego z pełną pokorą. Wiem, że mam dwudziestoletnie doświadczenia estradowe, piszę piosenki o charakterze oratoryjnym. Mam nawyk pewnej deklaratywności czy wręcz moralizatorstwa, a teatr tego nie znosi. Albo znosi, ale pod warunkiem, że jest to podane w szczególnej konwencji.

– Skoro jesteśmy przy konwencji: ta opera w tytule brzmi dla mnie niebezpiecznie, boję się sztucznych, pustych gestów i bezruchu na scenie.

– A mnie się opera podoba. Ona zakłada umowność, a ja napisałem przecież przypowieść. Nie jest to historia prawdziwa, nie jest to dramat historyczny ani polityczny. Raczej baśń czy melodramat, ale o sprawach ostatecznych – miłości i śmierci, o sztuce, o roli artysty w tłumie, o mieście jako piekle. Wszystko, co jest skrótem i umownością, jest równocześnie nośnikiem współczesności.

– A co ze statycznością aktorów?

– Przecież jest w tym bardzo dużo bluesa. Nie tyle jako formy muzycznej, ile jako pewnego sposobu bycia, nastroju. Mówimy o trupie wędrownych kuglarzy wplątanych w życie wielkiego miasta i dworu, oni są bluesmanami, którzy wchodzą w konwencję, schemat, w system państwa, prawa.

– Trupa aktorów pojawia się w Nowym po raz kolejny. Wystąpiła w „Ghetcie” i w „Czerwonych nosach”. Czy widziałeś te spektakle i czy nie ma niebezpieczeństwa, że ten wątek za często się pojawia na tych samych deskach?

– Widziałem te spektakle. Też się obawiałem, miałem wrażenie, że są pewne zbieżności, ale one są absolutnie powierzchowne. „Czerwone nosy” to dramat o politycznym wykorzystaniu wiary. Ponieważ jest to sztuka brytyjska, była publicystyczna, przegadana. Myśmy od publicystyki odchodzili jak najdalej. Maksymalnemu skróceniu uległy sceny na dworze królewskim czy w parlamencie, które mogłyby być odbierane jako aluzje polityczne.

– Masz tremę?

– Jasne. W ogóle nie wiem, jak przeżyję sobotnią premierę.

X 1994r.