Dziennikarka – Przywiozłeś syna, który pierwszy raz zobaczył Polskę. I jak?

J.K. – Wpadł w zachwyt

Dziennikarka – Czy i ty “wpadłeś w zachwyt”?

J.K. – Rzeczywistość jeszcze mnie nie dopadła. Za to spotkania z przyjaciółmi są jak ożywcza kąpiel.

Dziennikarka – Jakie masz plany? Czy to rekonesans?

J.K. – Jeszcze nie wiem. Chciałbym najpierw sprawdzić czy mam tej publiczności coś do powiedzenia. Przygotowaliśmy ze Zbyszkiem Łapińskim 2 – godzinny program składający się ze starych i nowych piosenek. Będę śpiewać w ośmiu miastach zaczynając od Krakowa 17 maja a kończąc w Poznaniu 5 czerwca.

Dziennikarka – A czy maraton w redakcji “GW” gdzie śpiewałeś do rana, co omal groziło niewydaniem numeru nic Ci nie mówi?

J.K. – Atmosfera była wspaniała. Wiesz jaka to ulga kiedy publiczność wszystko kojarzy w pół słowa i nie trzeba nic wyjaśniać. Było to otwarcie “piwnicy u Bluzna” (?) – mojego przyjaciela Sewka Blumsztajna, w rocznicę gazety.

Dziennikarka – Podobno piszesz 50 piosenek rocznie?

J.K. – Sam się w tym gubię. Przed wyjazdem z kraju było już ich 400, a przybyło drugie tyle. Kanon można by pewnie złożyć z jakichś 300 piosenek, łącznie z tymi które napisaliśmy wspólnie ze Zbyszkiem Łapińskim i Przemkiem Gintrowskim. Na razie chcemy po koncertach nagrać piosenki z cyklu “Raj” i “Muzeum”, które śpiewaliśmy razem w 81 roku.

Dziennikarka – Stan wojenny złapał cię w Paryżu. Co przez te 9 lat robiłeś?

J.K. – Na początku “robiliśmy” komitety “S”. Potem dostałem od Sewka “zadanie”: jeździć po świecie i śpiewać dla Polonii. Po dwóch latach miałem dosyć. Trzeba było zabezpieczyć rodzinę więc wziąłem posadę w Radiu Wolna Europa. Szczęśliwie się złożyło, że w okresie dojrzewania mogłem poznawać świat, pochłaniać literaturę niedostępną w kraju, poznawać ludzi, których bym nie poznał. Zarówno wybitne postaci emigracji jak wspaniałych Polonusów gdzieś w Afryce czy w Nowej Zelandii. Z nimi, paradoksalnie, rozumiałem się lepiej niż z emigracją “solidarnościową”: ja cieszyłem się skarbami ich pamięci oni byli zachwycenie, że nie jestem czerwonym robotem.. “Skąd pan to wie, urodzony w komunistycznej Polsce?” – pytali.

Dziennikarka – Przed wyjazdem dawałeś sobie radę. Czy nie stanąłeś wobec innych wymagań?

J.K. – Tak, tam nie było tych, którzy po prostu lubili mnie słuchać. Musiałem teraz dbać o publiczność i brać siebie poważniej. Od Wysockiego nauczyłem się, że piosenka może być sprawą poważną, mówiącą o sprawach dramatycznych, niekiedy ostatecznych.

Dziennikarka – Byłeś bardzo po wpływem czaru Wysockiego Pamiętam, że naśladowałeś go łącznie z chrypką.

J.K. – Tak, zdzierałem głos sztucznie, bo nie piłem jeszcze wódki. Dziś mam “warsztat” ale już nie mam potrzeby naśladowania. “Epitafium dla Wysockiego” jest hołdem ze strony człowieka wyzwolonego. Chociaż nadal głównym tematem, podobnie jak u niego, jest walka jednostki z siłami, które pragną ja zniszczyć.

Dziennikarka – Czy nie masz uczucia, że będąc w tym kraju bardem, którego zabrakło w kluczowym momencie, coś straciłeś, że ominęło cię jakieś ważne, wspólne doświadczenie?

J.K. – Tak, z pewnością. Ale też i coś zyskałem. Np. dystans do wielu spraw i do siebie. A myślę, że to mi było potrzebne. Wbrew pozorom, nie mam temperamentu polityka, nie jestem człowiekiem konkretnych barykad.

Dziennikarka – A “Mury” Luisa Llacha?

J.K. – Wszyscy słuchali tylko refrenu, nie zauważając, że bohaterem jest samotny poeta, któremu ukradziono jego piosenkę. Świadek epoki nie zawsze plącze się w potyczkach. Obserwuje je i opowiada czasem ze słyszenia.

Dziennikarka – Lubisz opowiadać (nie żałując zwrotek) dzieje, lektury, obrazy. Przerobiłeś chyba wszystkie polskie mity, kompleksy, archetypy… czy nie jesteś tym dziadem lirnikiem, który dla niepoznaki ma za małą brodę?

J.K. – Broda nie ta, ale coś w tym jest. W gruncie rzeczy opowiadam – bajki. Tyle, że są to bajki poważne, gorzkie i niestety, związane z rzeczywistością.

Dziennikarka – Także pełne ironii i humoru. Generalnie jednak grawitujesz od polityki w kierunku spraw ostatecznych. O co chodzi?

J.K. – Obsesyjnie próbuję szukać jakiegoś sensu w tej szamotaninie i wiecznym błądzeniu. Sztuka jest porządkowaniem ale nie wystarcza… więc szukanie Boga. Stąd kluczowa dla mnie piosenka o Rublowie, który kreował go w dzikiej męce. Wszelka twórczość jest albo szukaniem Boga, albo wyrażaniem miłości, albo walką z lękiem przed śmiercią.

Dziennikarka – A co ci daje dziennikarstwo i śpiewana publicystyka?

J.K. – W okresie izolacji był to dla mnie ważny kontakt z Polską. Dzięki moim “kupletom dla Wolnej Europy”, jak je nazwał Sewek, mogłem od razu reagować na różne wydarzenia i zjawiska. Piosenka o narodach, która ci się tak podobała przed dwoma laty, w przeczuciu budzących się nacjonalizmów.

Dziennikarka – Trafiłeś w “dziesiątkę”

J.K. – Jak to lirnik

Dziennikarka – Jak lirnika odbierają niepolscy słuchacze?

J.K. – Słuchają mnie ci, którzy fascynują się Polską, inni zaś patrzą jak na rodzaj egzotycznego zwierza, mającego wybuch ekspresji. Choć koncerty są wspaniałym przeżyciem, marzę by się od nich uwolnić i mieć czas na pisanie. Czekają rozpoczęte wiersze, poematy, także proza. Z radością wspominam czas kiedy dzięki kilkutygodniowej chorobie mogłem napisać musical w języku angielskim.

Dziennikarka – O czym i dla kogo?

J.K. – O czternastoletnim cesarzu Heliogabalu, który z całym wigorem zderza się z twardymi prawami polityki. Musical czeka na producenta w Londynie.

Roma Przybyłowska
"Gazeta Wyborcza" nr 113, 17.05.1990, s. 4.

Nadesłał: Michał Stanek
Przepisał: lodbrok