Przed wyjazdem do Australii w grudniu 1995 r. powiedział Pan, że wróci do kraju „wtedy, kiedy uzna, że ma z czym przyjechać”. Co Pan przywozi?

Nie wracam. Przyjeżdżam z wizytą. Sprowadziły mnie sprawy rodzinne. Ale już na miejscu okazało się, że mam sporo zaległej roboty. Tak się spieszyłem do Australii, że nie zdążyłem wypromować swojego nowego programu „Pochwała łotrostwa”. Pokazałem go tylko raz w Krakowie i na kilku półprywatnych koncertach. Rzecz w zasadzie w ogóle nie straciła na aktualności. A poza tym w Australii powstała moja, a raczej nasza nowa książka. Napisaliśmy ją razem z moją 9-letnią córką Patrycją. To historia naszej przeprowadzki na antypody; realizm miesza się w niej z fantazją, a całość jest ćwiczeniem stylistycznym. Okazało się ono na tyle atrakcyjne, że książka ukaże się tutaj prawdopodobnie już w przyszłym roku. Nazwiemy ją chyba „Życie do góry nogami”. Kiedy człowiek sam pilnuje swoich spraw, to wtedy wszystko idzie szybciej i sprawniej.

Ostatnio podkreślał Pan swoje odejście od polityki: napisał Pan „Człowieka śmiechu”, współtworzył „Wojny karnawału z postem”, „Sarmatię”. Czy była to próba wyzwolenia się z niewdzięcznej roli „artysty rozdrapującego rany”?

Znacznie wcześniej miałem potrzebę walki z etykietką barda „Solidarności” i bohatera z gitarą. Jeszcze w stanie wojennym zająłem się pisaniem i śpiewaniem tzw. piosenek bachiczno – erotycznych, żeby pokazać, że jestem człowiekiem z krwi i kości. Oburzali się na to różni moi koledzy politycy, z Sewkiem Blumsztajnem na czele. „To jest skandal” – mówili. Doskonale natomiast rozumieli mnie słuchacze w Polsce. Czuli, że jestem normalnym, żywym człowiekiem. Takim jak oni. A nie bardem jakichś niedostępnych olimpów. Ale to było bardzo trudne, w związku z czym czułem głęboką potrzebę dokonania pewnych drastycznych cięć.

Stąd właśnie pomysł wyjazdu do Australii? Kiedyś emigrował Pan nie z własnej woli…

W czasie swoich podróży, jakby to nazwać, na rzecz „Solidarności”, z koncertami po świecie, trafiłem do Australii 10 lat temu. I po prostu się zakochałem w sposób absolutnie beznadziejny. Nie było w moim życiu nigdy nic ważniejszego, nic intensywniejszego, nic trwalszego niż ta moja miłość do Australii. Marzyłem, żeby tam zamieszkać i z różnych powodów to się nie spełniało. Aż wreszcie się udało. I choć w dużej mierze sprawa wydawała się irracjonalna, to po 14 miesiącach życia tam widzę, że taka nie była. Spełniło się wszystko, czego podświadomie oczekiwałem. Doznałem pewnego rodzaju wewnętrznego uspokojenia. Doświadczyłem nieznanych przedtem uczuć, czy bardziej – przeczuć metafizycznych; one są tam stale obecne: od rana do wieczora, od świtu do nocy. Uporządkowałem także swoje życie prywatne, z czym zawsze miałem kłopoty. Wiem, że po tej książeczce, którą stworzyliśmy z moją córka, zaszły we mnie ciekawe zmiany, że coś tam się dzieje fajnego, pozytywnego, czego nie miałem, albo co zaczynałem tracić – pozytywny stosunek do ludzi. Pobyt tam daje mi inne spojrzenie na sprawy polskie, które zawsze budziły u mnie stres, napięcie, irytację, prowadzącą do agresji.

Niektórzy mówią o panu wice – Herbert lat 80.

Zostało to, zdaje się, użyte raz, we „Wprost”. Ale uważam to za zbyteczne określenie, choć grubo na wyrost – Zbigniew Herbert był i jest moim jednym z kilku poetów nie do zastąpienia i na pewno szalenie dużo z niego skorzystałem, choćby właśnie szukając przestrzeni historycznej do nazywania swoich problemów, czy wstawiania pytań w przestrzeń kultury antycznej.

Pana piosenki odbierane były jednoznacznie – jako opór stawiany komunistycznej władzy. A Pan lubił twierdzić, że jest inaczej. Jak to właściwie jest, jak było?

Jeśli chodzi o polityczny kontekst, przypuszczam, że winę ponosi tu nasza historia. Polacy potrafią wszystko odbierać w kategoriach politycznych, łącznie z nudyzmem i filatelistyką. Nie wiem, czy dzieje się tak za sprawą naszej historii, czy winę ponosi komunizm, który upolityczniał, ideologizował wszystko. Ale to jest nasze przekleństwo. Myślę, że Herbert cierpi na to samo. Pamiętam, że w moim pokoleniu., w latach 70, wszystkie jego wiersze odbierano jako inteligentne i na nieco wyższym poziomie aluzje polityczne, zwłaszcza „Powrót prokonsula” czy „Przesłuchanie Anioła”. Pochlebiam sobie, że ja traktowałem Herberta inaczej niż większość moich kolegów. Teksty, które śpiewał Przemek Gintrowski, mój partner, miały niesłychanie nośny przekaz polityczny. I to jest to nasze przekleństwo. To również nasze kalectwo, że nie potrafimy zajmować się w sposób prawdziwy tym, co jest naprawdę istotne, głębokie – samą egzystencją człowieka. Myślę, że właśnie to leży u źródeł większości naszych porażek, ponieważ nie zastanawiamy się, co jest w nas ludzkie, tylko, co jest w nas polityczne, bardzo niewiele więc o sobie wiemy.

Jak to możliwe, że bard „Solidarności” jest autorem „Autoportretu z kanalią”?

Etos barda „Solidarności” skończył się dwa lata temu, dla mnie definitywnie. Dostałem wtedy propozycję z regionu śląsko – dąbrowskiego wystąpienia na rocznicy 13 grudnia w Katowicach. Zgodziłem się, rzecz jasna. Zapytano mnie o cenę, podałem swoją rutynową stawkę, dodając, że z tej okazji mogę wystąpić gratisowo; na co dostałem odpowiedź: ależ, cóż znowu, pieniądze na to są, mógłbym zapłacić 2 – 3 razy więcej. Po czym 4 czy 5 dni później moja żona odebrała telefon, że niestety, bardzo nam przykro, ale komisja zakładowa, czy organizatorzy koncertu absolutnie się nie zgadzają abym wystąpił, ponieważ na tej uroczystości ma być Lech Wałęsa, a ja napisałem jakąś piosenkę o Wałęsie. Chodziło o to, że ta „Solidarność”, z którą utożsamiałem się od samego początku, której, nie chcę tu heroizować, ale poświęciłem parę lat życia i energii, zamiast zajmować się swoją karierą, zaczęła mnie cenzurować. To znaczy uznała, że dla jednych się nadaję, dla innych nie. To nie ma nic wspólnego ani z tym, o co walczyliśmy, ani z pojęciem większej solidarności. Oczywiście mam określone sympatie polityczne, tak jak każdy człowiek, ale swoją sztukę traktuję jako rzecz pozapolityczną czy ponadpolityczną.

Ale „Autoportret z kanalią” jest nie tylko Pańskim prywatnym rozliczeniem. Książka ta dotknęła wielu.

Pisząc ją, chciałem pokazać człowieka bez tożsamości. Przecież nasze pokolenie nie zastanawiało się nad pojęciem patriotyzmu i walki z komuną. To nie był nasz wybór. W ogóle świadomości było w nas niewiele, raczej podświadome kompromisy ze złem. A ja miałem wewnętrzną potrzebę nazwania ich po imieniu.
Bardzo długo byłem w niewygodnej pozycji człowieka zaszufladkowanego w przeróżny sposób. Czułem się oszukiwany i sam czułem się kłamcą. Za emigrację jedni mnie atakowali, nawet moi sympatycy. Inni wynosili na piedestał. Za te same piosenki jedni się obrażali, drudzy oddawali honory. A w środku byłem ja – ciągle ten sam człowiek, przeżywający swoje dramaty, mający swoje rozterki i słabości, wykorzystywane przez tych, dla których moja twórczość była potrzebna do ich własnych, konkretnych celów. To było nie do zniesienia.

A czy teraz czuje się Pan wolny?

W pewnym sensie na pewno tak.

Czy łatwiej teraz Panu czuć się „kosmopolakiem”?

Chciałbym czuć się, być „kosmopolakiem”. Tu trzeba odnieść się do Andrzeja Bobkowskiego, który stworzył ten termin. Muszę pracować nad tym, to znaczy być Polakiem wszędzie.]

Dwa lata temu byłam na Pana koncercie. Zaskoczyło mnie, że miał Pan tak młodą publiczność?

To jest niesłychana historia, a zarazem mój dramat, bo rzeczywiście moją publiczność w tej chwili stanowią ludzie 16-, 17-letni. Oczywiście traktuję to jako ogromny dla siebie komplement. Choć może to oznaczać dwie rzeczy: że albo moja twórczość jest infantylna, co oczywiście nie jest komplementem, albo że jest uniwersalna, jest w niej pewne napięcie emocjonalne bliskie młodym ludziom, są pytania, które w dorosłym wieku człowiek uważa za wstydliwe, a młody człowiek uważa za naturalne. I to jest problem, bo oczywiście ja powinienem dbać o tych ludzi, śpiewać dla nich. Ale żeby im zupełnie szczerze odpowiadać na pytania zasadnicze, próbować odpowiadać, żeby o nich dbać, muszę mieć uporządkowane swoje sprawy; nie można nic z siebie dawać, jeśli ma się w sobie chaos. A Australia bardzo ten chaos porządkuje.

Czy chce Pan tam zostać na stałe?

Tak, zdecydowanie.

Nie ma mowy o powrocie do Polski?

Nie, będę przyjeżdżał. Rację ma śp. Karel, który mówił, że po dłuższym czasie emigracji, 10 – 15 latach nieobecności, już się nie wraca do kraju, lecz się przyjeżdża, bo zbyt wiele się zmienia.

Ale jak z daleka, będąc tam, utrzyma Pan kontakt z ludźmi tutaj?

Za wszystko trzeba płacić jakąś cenę. Nie ukrywam, że w tej chwili najważniejsze dla mnie jest to, żeby być przydatnym rodzinie, a publiczności w drugiej kolejności. Jeżeli to się okaże nie do pogodzenia, to trudno, ale być może się uda. Przyjechałem w końcu po prawie półtorarocznej nieobecności i nie odczuwam utraty kontaktu. Może się uda…

Anna Kożuchowska
"Życie", 16-17 XI 1996r.

Nadesłał: Szymon Kucharski
Przepisał: Łukasz Gadomer