Wiem, że lekarze zabronili panu stresów, ale czy można żyć bez stresów w naszej rzeczywistości?

Przez pierwszy rok choroby, kiedy było ze mną nieszczególnie, udawało się. Skupiony byłem na “dochodzeniu do siebie”, a więc także do zdolności irytowania się tym, co we mnie i dookoła. Pod tym względem jestem już niemal zdrów, to znaczy stres towarzyszy mi na co dzień. Szkoda, że tylko pod tym względem. Staram się jednak, żeby stres mnie napędzał, a nie paraliżował. Mój rodzaj choroby narzuca pewien dystans zarówno do stresogennych zjawisk w polskim życiu publicznym, jak i do stresów wewnętrznych, wynikających z samorefleksji, z dylematów twórczych.

Czy jest ktoś, kogo szczególnie chętnie zaprosiłby pan na wolne miejsce przy wigilijnym stole?

Mam kłopoty z mówieniem, więc musiałby to być ktoś, kto raczej by mówił, a nie oczekiwał tego od mnie. Pracując w Radiu Wolna Europa, przepadałem za słuchaniem śp. Tadeusza Nowakowskiego. Umiał instynktownie wyważyć ironię, nostalgię, powagę i pikanterię właśnie w “stolikowych”, biesiadnych monologach. Byłby cudownym wigilijnym gościem z zaświatów. A wspaniałymi gośćmi byliby także wszyscy ci, którzy pomogli mi w chorobie. Potrzebny byłby wielki stół, bo to setki nieznanych mi osób. W pierwszym rzędzie owa pani emerytka ze Starogardu Gdańskiego, której urząd skarbowy odmówił uznania darowizny na moją terapię i Jacek Pechman z żoną z Kołobrzegu. To ludzie, którzy nie tylko stworzyli tam “Herbertiadę”, wyjątkowy festiwal poświęcony poezji, ale wciągnęli całe miasto w akcję wsparcia dla mnie. Oprócz wdzięczności nie mam słów podziwu.

A czy jest jakiś polityk, dla którego znalazłoby się tu miejsce?

Andrzej Celiński. Poza sympatią, którą go darzę, interesuje mnie jego samopoczucie w SLD. Swoje wystąpienie z Unii Wolności argumentował w wywiadzie dla któregoś z kolorowych czasopism niezgodą na milczenie tej partii wobec poważnego przekrętu jednego z jej prominentów (nie uściślił – którego). Teraz współkieruje formacją kojarzoną przede wszystkim z wielkimi przekrętami. Poza tym fascynuje mnie, jak ów wrażliwy erudyta znajduje się wśród tych wszystkich Halberów i Kaliszów, ludzi “bez szyj”, co to “mówiom”, “twierdzom” i “zapewniajom”. Czy, parafrazując Mieroszewskiego, nadal “sny romantyków z KOR-u realizują pragmatycy z SLD”?

Który, zdaniem pana, mówi najbardziej ludzkim głosem?

Najbardziej ludzkim głosem mówi oczywiście Andrzej Lepper. Stąd jego popularność. Pytanie w obliczu Wigilii jest trafne, bo kwestią otwartą pozostaje format tego człowieczeństwa. Zawsze uważałem, że Leppera wymyślili, jeszcze za komuny, Andrzej Mleczko do spółki z Andrzejem Czeczotem. Niestety, jego elektorat – z jednej strony cynicy, z drugiej desperaci – bierze go poważnie. Nic bardziej ludzkiego niż cynizm i desperacja.

Co więc się stało z naszą klasą polityczną?

To są bardzo nieszczęśliwi ludzie. Poza niewieloma wyjątkami żaden z nich nie robi tego, co powinien, na czym się zna. W związku z tym nie wyobraża sobie istnienia poza polityką – i słusznie. To są, jak mówią Anglicy, “nonentities” – nieistnienia. Piastowane funkcje stanowią substytut rzeczywistych bytów. Wielokrotnie podchodzili do mnie po koncertach tacy właśnie ludzie, przedstawiając się: “Jan Kowalski, poseł”, “Piotr Malinowski, senator”, “Paweł Zieliński, wiceminister”. Pozbawieni tytułu czują swoją znikomość. Są zakładnikami swoich wizytówek. Ci, którzy chcą ich wykorzystać do swoich politycznych czy gospodarczych rozgrywek, nie muszą już szukać żadnych innych haków – nasi “politycy” pragną być kupowani, lobbowani, przepytywani przez dziennikarskie hieny, bo to stwarza pozory ich niezbędności.

W wierszu “Ballada o istotkach” z 1971 roku pisał pan, że “proletariat: niegdyś chudziasty utył, w polityce obkuty”. Dziś te słowa wydają się nader aktualne, wręcz prorocze, a jeśli się nie mylę, napisał je pan jako 14-latek?

Tak, to prawda. Wtedy było to echo usłyszanych w domu rozmów dorosłych. Co do proroctwa – nie wiem. Dyskutowałbym, czy “oni” są dziś tak “obkuci” w polityce. Polityka to jednak określony zawód, zbiór umiejętności i zasad. Nasi są obkuci w tym, co uważają za politykę, a co jest jednak raczej wielkim maglem. Bezustanne przerzucanie się oskarżeniami i inwektywami powoduje jednak ich dewaluację. Z moich australijskich obserwacji wynikało, że przeciwnik polityczny skrupulatnie zbiera argumenty, dowody, oskarżenia i po pół roku, roku uderza raz, a dobrze; z inwektyw dobiera jedną, dwie, które stają się dzięki mediom obiegowym stwierdzeniem. Wówczas ta gra ma sens i przejrzystość, również dla publiki.

Której z cech charakteru najbardziej brakuje luminarzom naszego życia społecznego i politycznego?

Poczucia racji stanu. Bezinteresowności. Stąd popularność pani Jolanty, która stworzyła sobie wizerunek (dość naturalny i schematyczny jak na pierwszą damę) osoby wspierającej właśnie bezinteresowną pomoc potrzebującym.

Jak dziś nakreśliłby pan wizerunek “subtelnej panny “S””?

Raczej “sentymentalnej”. Subtelna to ona nie była chyba nigdy. Cóż, dzisiaj jest to bardziej “zrozpaczona pani S”, bo już ją paru drani wykorzystało. A rozpacz jest złym doradcą.

Człowiek bez systemu wartości, znany dobrze z “Autoportretu z kanalią”, wciąż pozostaje bohaterem naszych czasów

Myślę, że jest inaczej. Systemy wartości zostały zastąpione przez “formaty telewizyjne”, ludzi z tworzyw sztucznych. Mój bohater łajdak jest jednak człowiekiem z krwi i kości. Postaci z “Big Brothera”, “Baru”, itp. – wzorce sukcesu dla milionów telewidzów – to automaty powielające pseudofilozoficzne formułki: “jestem sobą”, “najważniejsza jest miłość”, “każdy jest egoistą”, “trzeba zwyciężyć”… Ponieważ polityka również w znacznej mierze jest “sformatowana” telewizyjnie, więc niewiele się różni w odbiorze społecznym od “Baru bez granic” – politycy stawiają sobie plusy i minusy, a publiczność głosuje, kto wylatuje z gry. Bardzo to niepoważne, ale niestety coraz powszechniejsze. Groźne, bo zakłamane. Życie nie jest tak schematyczne, tak obrzydliwe i tak mydlane, jak to widać w niebieskim okienku, a jednak to okienko większości z nas zastępuje prawdziwe okno i własne oczy.

Pana piosenki dawały nadzieję, teraz również z nadzieją patrzą na pana nie tylko fani pańskiej twórczości, ale i ludzie, którzy podobnie jak pan walczą z chorobą

Nie jest to dla mnie łatwe, bo przecież może mi się nie udać. Czy oprócz własnej porażki miałbym wówczas brać odpowiedzialność także za czyjeś? Takie traktowanie chorego jest trochę wzięte właśnie z kolorowych czasopism…

Ta walka to odwaga czy upór?

Natura. Żaden organizm nie poddaje się bez walki. Owszem, człowiek wymyślił samobójstwo (stąd mój wiersz o Petroniuszu poświęcony profesorowi Rachalskiemu, zwolennikowi eutanazji), ponoć siłą karmione gęsi też potrafią się zabić, żeby uniknąć cierpień. Na pewno, jak mówił ksiądz Tischner, nie należy się życia trzymać za wszelką cenę. Taka postawa, walka za wszelką cenę, staje się czymś nieludzkim, jakąś demonstracją, ideologią… Wiadomo, że łatwiej nam osiągnąć coś, na czym nie do końca nam zależy. Los bywa przewrotny.

Czy choroba i trudny powrót do normalnego życia przewartościowały pana spojrzenie na wiele spraw?

Do większości spraw, którymi dotąd żyłem, zyskałem dystans. Zacieśniłem uczuciowe więzy z najbliższymi. Okazało się, że można żyć w pełni, nie rozkoszując się smakołykami i podróżami po świecie, nie gnając z miejsca na miejsce, zdzierając gardło na swoich niepowtarzalnych prawdach… Moje życie to lektury, najbliżsi, zwierzęta i pejzaż za oknem (telewizja owszem, też) i ostrożnie dawkowana twórczość. Raczej refleksyjna niż interwencyjna. Paradoksalnie dobrze mi z tym.

Ci, którzy podchodzą do życia z sercem, traktują je jak tragedię, ci zaś, w których górę bierze intelekt, traktują je jak farsę, groteskę. Która postawa jest panu bliższa?

Nadal bardziej jestem człowiekiem serca niż intelektu. Ale staram się mieszać te postawy, bo to zdrowsze i dla życia, i dla sztuki.

Da się pisać o chorobie pogodnie?

O tak. Zwłaszcza w naszych czasach i w Polsce. Zresztą pisanie o własnej chorobie jak o tragedii jest dla mnie nie do pomyślenia. Andrzej Sikorowski z Grupy Pod Budą opowiada historię górala, który ślubował Najświętszej Panience, że nie będzie pił. No i nie pił dzień, dwa… Na trzeci dzień widzą go zalanego w drzazgi. “Jak to? Przeca ślubowałeś!?”. “Haj, ślubowałek. Alek sobie pomyśloł, że trzeźwy górol to takie prytynsjonalne”. To samo z pisaniem o swojej chorobie, a zwłaszcza leczeniu w Polsce w konwencji tragicznej.

Poeta pisał: “Jest taka cierpienia granica, po której się uśmiech pogodny zaczyna”. Czytając pana najnowsze wiersze, mam wrażenie, że to uśmiech pogodnego fatalisty.

Nie zawsze i nie wszędzie, ale chyba tak. Myślę, że choroba pozwoliła mi lepiej zrozumieć własną naturę, człowieka w gruncie rzeczy optymistycznie nastawionego do życia, choć niemającego złudzeń co do jego ofert i pointy. Pewien patos i wieszczy ton, który drażnił wielu, również moich przyjaciół, był efektem czasów, w których żyłem, i publicznych obowiązków wyniesionych z domu. Odkąd mogę epikę historyczno-polityczną przesączyć liryką i humorem – czuję się autentyczniejszy.

“Zamiast pisać wiersze o śmierci prowadzę notatnik satyryczny”?

Robię jedno i drugie. Śmierć interesowała mnie od zawsze, jeden z moich pierwszych wierszy mówił o samotności człowieka wobec śmierci. Nie da się pisać o człowieku – co jest jedynym tematem sztuki – nie pisząc o śmierci. A notatnik satyryczny z umierania, bo tak to w moim przypadku wyglądało przez pierwsze trzy miesiące, to było jedno ze skuteczniejszych lekarstw na umieranie.

Jeśli miałby pan pisać o stanie naszej służby zdrowia, to z pewnością nie byłaby to bajka, którą oglądamy co niedziela w serialu “Na dobre i na złe”?

Nie, na pewno nie. Ale nie piszę paszkwilu na polską służbę zdrowia. Rak to choroba ludzi, nie systemów. Jak mówi Laskowik – “system upadł, elektorat został ten sam”.

Często zaglądam na pańską stronę internetową przygotowaną przez fanów i wiem, że bardzo źle został przyjęty koncert piosenek Jacka Kaczmarskiego, najczęściej pojawiły się zarzuty, że kolejny raz ktoś chciał zbić kapitał na pańskim nazwisku.

Nie wiem, czy ktoś zbił kapitał na tym koncercie z okazji rocznicy 13 grudnia. Gdyby jeszcze, nie byłoby tak źle. Najgorsze, co się wydarzyło, to bylejakość organizatorów i wykonawców. Lekceważenie nie tylko tej rocznicy, mnie i mojej twórczości przy jednoczesnym martyrologicznym gardłowaniu o pamięci i hołdach, ale także lekceważenie publiczności i własnej, czyli tych profesjonalnych wykonawców, godności zawodowej. Chciałem ten koncert zablokować, wiedząc, kto go organizuje.

Rodacy chętnie wspierają koncerty sygnowane pana nazwiskiem. Okazuje się jednak, że nie zawsze dochody z tych imprez zasilają pana konto.

Osobiście z takim nadużyciem spotkałem się tylko raz. Adam Borowski, wydawca oficyny “Volumen”, wydał półtora roku temu zbiór moich tekstów z adnotacją, że z każdego sprzedanego egzemplarza 10 złotych idzie na moje leczenie. Po roku, w maju tego roku, zacząłem prosić o rozliczenie. Po miesiącu zagroziłem upublicznieniem sprawy. Odtąd prowadziłem e-mailową korespondencję składającą się z próśb, gróźb i żebrania o szczątkowe choćby kwoty, bo nie było lekko. Powiem tyle, że do dziś cała suma nie została rozliczona, a moi przyjaciele zabiegają o to, żeby odzyskać ją choćby w książkach, które można by sprzedawać przy okazji różnych charytatywnych imprez.

Jest to tym bardziej denerwujące, że pana rekonwalescencja wymaga dużych pieniędzy. Z czego więc się pan utrzymuje?

Podstawą mojego utrzymania są tantiemy autorskie z płyt i publicznych wykonań moich utworów w radiu i TV. Choć zabrzmi to groteskowo, moja choroba jest niezłym chwytem marketingowym. Bardzo ładnie zachowują się moi wydawcy – Polskie Radio i Pomaton. Oprócz tego publikuję dorywczo wiersze (w “Rzeczpospolitej”, “Przekroju”) i felietony (w “Twoim Stylu”), książka o raku ma się ukazać w przyszłym roku w wydawnictwie Media Rodzina, Towerpress wyda w przyszłym roku mój tomik wierszy “Tunel”, za który mi dali życiodajną zaliczkę. A darowizny pokrywają koszty leczenia.

Czy plany związane z Australią to rozdział zamknięty?

W duszy nie. W rzeczywistości – zobaczymy. Nie chciałbym zapeszyć.

Czy podczas tegorocznej wieczerzy wigilijnej będzie musiał pan się zadowolić jedynie zapachem i wyglądem świątecznych potraw?

No, nie tylko. Posiadam możliwość brania potraw i płynów do ust, ciamkania i wypluwania, jak to czynią zawodowi kiperzy i smakosze. Nie grozi mi więc poświąteczna nadwaga, a zmysłom ogarek się trafi.

Jaki był dla pana mijający rok?

Lepszy niż poprzedni. I to już jest bardzo dużo, więcej, niż śmiałbym prosić. Myślę, że każdy mógłby być zadowolony z takiego stwierdzenia.

Co poza zdrowiem chciałby pan dostać od losu pod choinkę?

Książki, książki i jeszcze raz książki. Dzięki nim choroba i przymusowa bezczynność zamieniły się niemal w wymarzony tryb życia…

Małe tęsknoty, ciche marzenia na nadchodzący rok 2004.

Zacząć wreszcie odkładane od lat libretto opery o Beniowskim. I móc coś przełknąć w normalny sposób.

Jacek Kaczmarski bard, poeta, prozaik. Urodził się w 1957 roku w Warszawie. W 1980 roku ukończył polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim. Zadebiutował na Studenckim Festiwalu Piosenki w Krakowie w 1977 roku “Obławą” opartą na motywach utworu Włodzimierza Wysockiego. Pod koniec lat 70-tych wraz z Przemysławem Gintrowskim i Zbigniewem Łapińskim wydał dwie płyty “Mury” i “Krzyk”. Stan wojenny zastał go we Francji. Osiadł w Niemczech i rozpoczął współpracę z Radiem Wolna Europa, koncertował na rzecz “Solidarności” w USA, Kanadzie i Izraelu. W 1990 roku wrócił do Polski i dał serię przyjmowanych owacyjnie recitali. “Kosmopolak”, “Dzieci Hioba”, “Głupi Jasio” i “Raj” to tylko niektóre tytuły albumów z jego piosenkami. W 1995 wydał pierwszą powieść autobiograficzną “Autoportret z kanalią”, potem wywiad-rzekę “Pożegnanie z bardem”. Następnie wyjechał do Australii. Od dwóch lat walczy z rakiem krtani. Jego nowe wiersze ukazują się m.in. na łamach “Rzeczpospolitej”.

Jan Bończa-Szabłowski
"Rzeczpospolita" 2003r.